Popandemiczna rozgrzewka z Metronomy – relacja z koncertu w Warszawie
Obserwuj nas na instagramie:
Po dwóch latach walki z pandemicznymi obostrzeniami Metronomy w końcu mogli powrócić do Polski — już nie z jednym, a z dwoma nowymi albumami — Metronomy Forever i Small World. Jak się jednak okazuje, brak obostrzeń to wciąż jeszcze nie gwarant pełnego powrotu do koncertowego życia.
Koncertowa relacja z Metronomy — mocne odurzenie i szybkie trzeźwienie
Tegoroczne, klubowe koncerty Metronomy, które odbyły się w liczbie aż trzech (warszawska Progresja i 2 razy poznańska Tama), to jedne z tych wyczekanych, a wyczekanie to pogłębiła trwająca od dwóch lat pandemia, bowiem zespół miał nas odwiedzić tuż po jej wybuchu, na przełomie marca i kwietnia 2020 roku. Plany ziściły się jednak dopiero teraz…
Pamiętam, że koncert Metronomy w ramach pierwszej edycji FEST Festivalu był jednym z moich absolutnych TOP-ów, więc od razu wiedziałam, że muszę przeżyć to jeszcze raz, tym razem w pełnym wymiarze, podczas solowej trasy zespołu. Atmosfera pod sceną w Parku Śląskim była na tyle wybitna, że przez cały koncert miałam wrażenie, jakbym przeniosła się do innego wymiaru, fruwała kilka centymetrów ponad ziemią. Totalne, muzyczne odurzenie, czego niestety nie mogę powiedzieć o koncercie w warszawskiej Progresji, który odbył się w miniony weekend
Zobacz również: Jeszcze będzie Fest! – relacja z Fest Festival 2019
Chciałabym napisać, że ten koncert okazał się skutecznym katalizatorem mojej długo trwającej ekscytacji na myśl o ponownym spotkaniu z Metronomy, jednak mam wrażenie, że ekscytacja ta została bardziej stłamszona, niż znalazła swoje ujście. Zupełnie tak, jakby, moja zajawka całkowicie minęła się z vibem tego wieczoru. Coś nie zagrało. Mam pewną teorię na ten temat, ale zostawię ją na koniec, a dla szerszego kontekstu tej relacji zróbmy sobie najpierw słowny come back do tego, jak wyglądał warszawski koncert Metronomy.
Subtelny początek i eksplozja tanecznej energii, choć nie do końca
Zaczęło się niewinnie i subtelnie od kawałka z najnowszej, świeżutkiej płyty Brytyjczyków — Small World. Płyty znacznie odmiennej od tego, co Metronomy prezentowali w ostatnich latach swojej twórczości. Iście pandemicznej w pełnym tego słowa znaczeniu — nie tylko ze względu na specyficzne, stonowane brzmienie, ale również na poruszaną, egzystencjalną tematykę i namnożenie pełnych nadziei sloganów, takich, jak chociażby w singlowych tytułach — Things will be fine czy It’s good to be back. Zespół wypuścił album, któremu zdecydowanie bliżej do brzmień indie niż podrywającej do tańca elektroniki. Stonowane, spokojne płynące z niego dźwięki są niczym pierwsze wiosenne promienie słońca, rozlewające się na naszych bladych jeszcze twarzach i o ile uwielbiam je na słuchawkach, tak jako otwarcie koncertu Love Factory niespecjalnie sobie poradziło. Miałam wrażenie, że wszyscy pod sceną czekaliśmy na potężny zastrzyk energetycznych, bujających brzmień. Na szczęście oczekiwanie to nie trwało długo.
Po tym uroczym wstępie, które warto potraktować jako intro, zespół zaczął wystrzeliwać się ze swoich największych przebojów. The Bay zrobiło dokładnie to, co powinno — rozkołysało i rozśpiewało nieco zastaną publikę warszawskiej Progresji. Przy Corinne nikt już nie miał wątpliwości co do tego, jak potoczy się ten wieczór, a Reservoir — jeden z moich ulubionych momentów w dyskografii Metronomy, dopełnił tę best ofową serię, choć wciąż nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że niby fajnie, ale czegoś tu brakuje. Wszystko brzmiało jakoś tak… płasko? Wiecie, niby by człowiek potańczył, ale w sumie leniwe kołysanie też wystarczy. W potocznej rozmowie powiedziałabym, że zabrakło zwyczajnego pierdolnięcia… No trudno, tu też napisałam. W każdym razie coś mi nie grało, nie potrafiłam wejść w ten klimat i bawić się tak swobodnie, jak trzy lata temu w Chorzowie podczas Festa. Gdybym miała się doszukiwać, to przyczepiłabym się do dość minimalistycznej interakcji zespołu z publicznością. Wydawała się, że Joe, Oscar, Anna, Michael i Gbenga bawili się wyśmienicie, ale raczej między sobą niż z publicznością, choć z doświadczenia wiem, że często dobra energia na scenie samoistnie przekłada się na atmosferę pod sceną. Musiało chodzić o coś innego…
Zobacz również: Metronomy na Fest Festival 2019: „W muzyce jesteśmy tacy, jacy jesteśmy naprawdę” [wywiad]
Elektroniczny DJ set w trakcie gitarowego koncertu? Tylko u Metronomy!
Co ciekawe koncertowo genialnie sprawdziły się wspomniane już single z najnowszego albumu Small World i to dopiero przy nich podchwyciłam w końcu nieco tanecznego vibe’u, mimo że przecież nie są to największe bangery w dyskografii Metronomy. Może zadziałał efekt świeżości?
Gdy scenę opuścili na dłuższą chwilę Joe (wokal, gitara) i Gbenga (bas), Progresja zmieniła się w udergroundowy parkiet, a wskazówki zegarów przeskoczyły na jakąś 2:00 w nocy — może i nieco później (wcześniej?). Oscar Cash (klawisze), Anna Prior (perkusja) oraz Michael Lovett (klawisze, synthy) zaserwowali nam taneczny DJ act, uwydatniający tę bardziej elektroniczną odsłonę zespołu Metronomy. Ten krótki tribute to Nights Out (The End Of You Too & Holiday), dopełniony kawałkami Boy Racers oraz Lying Low był zdecydowanie najlepszym i najbardziej angażującym momentem całego koncertu i chętnie posłuchałabym Metronomy na żywo właśnie w takiej odsłonie w dłuższym wydaniu. Oscar, Anna i Michael wytworzyli między sobą niesamowicie elektryzującą energię, która dotarła nawet na tyły wypełnionego po brzegi klubu.
Metronomy i zaskakujące rozwiązania w setliście
Dalsza część koncertu swobodnie dobijała do mety, przeplatając spokojniejsze, nowe (Loneliness on the run czy Right on time, podczas którego nie mogłam oprzeć się wrażeniu, jakobym właśnie obserwowała młodych Beatlesów!) z nieco starszym i bardziej przebojowym (Salted Carmel Ice Cream, Insecurity). Na koniec podstawowego setu nie mogło oczywiście zabraknąć prawdziwego muzycznego evergreena spod szyldu Metronomy — The Look, podczas którego warszawska publiczność nie miała zamiaru się oszczędzać i stworzyła towarzyszący zespołowi kilkutysięcznogardłowy chór.
Bisowe trio otworzyło funkowe Old Skool, które wydobyło ze mnie jeszcze kilka szczerych tanecznych podrygów. Ku mojej uciesze nie zabrakło również kultowego Love Letters z albumu o tym samym tytule, choć grande finale znowu okazało się niemałym zaskoczeniem, bowiem zespół zaserwował nam wehikuł czasu do roku 2006 i debiutanckiego albumu Pip Paine (Pay the £5000 You Owe) przywołując pełen ekscentrycznej energii kawałek You Could Easily Have Me.
Przy tak bogatej dyskografii (zespół ma już na swoim koncie siedem długogrających albumów) totalnie zrozumiała jest formuła setlisty w klimacie best of z małymi skokami w bok i delikatnym naciskiem na najnowsze wydawnictwo. Jednak muszę przyznać, że dość mocno zawiodłam się tak nikłą obecnością na tym koncercie utworów z poprzedniego albumu, Metronomy Forever, bowiem wyjściowo koncerty z tegorocznej trasy zespołu miały promować właśnie ten krążek. Wiadomo, że z racji premiery nowego albumu scenariusz koncertu naturalnie zmienił swoją narrację, jednak brak uwzględnienia w setliście choćby przewodniego i swoją drogą absolutnie genialnego singla — Lately czy Walking In The Dark to spore rozczarowanie. Mimo to nie można odebrać Metronomy tego, że zaprezentowali nam tego wieczora prawdziwą esencję swojego grania, przemierzając przez całą oś czasu swojej muzycznej aktywności i zahaczając o niemalże każdy jej przystanek.
Chwila o tym, jak pandemia namieszała w moim koncertowym życiu
A wracając do okoliczności wpływających na odbiór całości — w trakcie koncertu przyszła do mnie dość istotna refleksja, która uzmysłowiła mi niezbyt optymistyczny stan rzeczy. Od czasu pandemii, jak tylko mogę, unikam koncertowych tłumów. Nie czuję się w nich komfortowo, więc jeśli jest okazja — uciekam na balkony lub zostaję na tyłach klubu. Totalnie zazdroszczę wszystkim, którzy przepracowali sobie już w głowie pandemiczne kwestie i potrafią się swobodnie bawić pod sceną — mówię to bez cienia ironii. Bo o ile zdarzają się wydarzenia, które bywają swego rodzaju wielowymiarowym show — można je podziwiać z odległości i wciąż odczuwać ogrom wrażeń, tak takie koncerty jak ten Metronomy są po to, żeby je czuć, przeżywać i wytańczyć, a wiadomo, że żaden balkon nigdy nie będzie się bawił tak, jak ekipa spod sceny, gdzie gromadzi się największa kumulacja energii. Być może stąd moje mieszane wrażenia z tego koncertu…
Po dwóch latach walki z pandemicznymi obostrzeniami Metronomy w końcu mogli powrócić do Polski — już nie z jednym, a z dwoma nowymi albumami — Metronomy Forever i Small World. Jak się jednak okazuje, brak obostrzeń to wciąż jeszcze nie gwarant pełnego powrotu do koncertowego życia. Zobacz także Co obejrzeć po „Reniferku”? Te seriale powinny […]
ZOBACZ: Metronomy – Progresja, Warszawa [fotorelacja]
Obserwuj nas na instagramie: