Klimatyczny 2021 w światowej alternatywie. Oto najlepsze albumy!


25 stycznia 2022

Obserwuj nas na instagramie:

Choć za nami burzliwe dwanaście miesięcy, to światowa alternatywa przewrotnie obdarowała nas raczej spokojnymi, chilloutowymi nowościami muzycznymi. Sprawdźcie, jakie najlepsze albumy ukazały się w 2021 roku!

Jak wyglądał 2021 w światowej alternatywie?

Światowa alternatywa nie szczędziła nam w minionym roku muzycznych emocji. Nie zabrakło doskonałych debiutów, wyczekiwanych powrotów, nowszy projektów, zaskakujących kolaboracji i solidnych kontynuacji wypracowanych już przez poszczególnych artystów stylistyk, do których chętnie powróciliśmy za sprawą ich kolejnych wydawnictw. Jak się okazuje, każda z tych odsłon 2021 roku znalazła swoje odzwierciedlenie w naszym subiektywnym TOP 10 najlepszych zagranicznych alternatywnych albumów 2021 roku.

Dodatkowo okazało się, że jest coś, co spaja niemal wszystkie wytypowane przez nas wydawnictwa. To intensywność przyjemności, jakiej dostarczają. Nie przez sam wzgląd na to, że muzyka z definicji jest rozrywką, a dzięki swojemu klimatycznemu, chilloutowemu vibe’owi, jakim się charakteryzują. Nie da się ukryć, że w obliczu pędu dzisiejszego świata i niepokojów wywoływanych przez panoszącą się pandemię takie brzmienia są nam dziś potrzebne jak nigdy wcześniej. Nie przedłużając….

Oto najlepsze alternatywne albumy 2021 roku ze świata!

Rytmy Roku 2021: POP – Utwór Roku
fot. Artur “AEN” Nowicki

#10 Silk Sonic – An Evening With Silk Sonic

Stawkę zamyka debiut Silk Sonic, który moim zdaniem nie powinien być pominięty w żadnym zestawieniu wspominającym o najlepszych albumach 2021 roku. An Evening With Silk Sonic to totalne przedłużenie twórczości Bruno Marsa wzbogacone o sznyt jego kolegi po fachu, Andersona .Paaka, co razem tworzy idealną kombinację R&B, które nie będąc mainstreamem, podbije szczyty list przebojów. W manierze zespołu wyraźnie zachowała się osobowość obu wykonawców, a więc nonszalancka elegancja, a wreszcie, zadziorność, podkreślana lirycznie, lecz maskowana niezwykle miękkim brzmieniem. Singlowy przebój Leave The Door Open zachował świeżość przez cały rok, stając się niejako twarzą tej płyty, bardzo dobrym pierwszym wrażeniem, które wcale się nie zaciera. Rzadko to mówię, lecz w tym szczególnym przypadku naprawdę bym sobie życzyła, by ten wieczór z Silk Sonic potrwał trochę dłużej. Było dużo momentów, ale był też niedosyt. (Maja Kozłowska)

#9 Chet Faker – Hotel Surrender

Muszę się przyznać, że postać Cheta Fakera, tudzież po prostu Nicka Murphy’ego, poznałam dopiero przy okazji tego albumu. Lepiej późno niż wcale, zwłaszcza zważając na to, ile przyjemności sprawił mi ten wakacyjny pobyt w Hotelu Surrender. Chet przekonał mnie do siebie (choć wcale nie musiał się w tej kwestii szczególnie starać) zapowiadającym ten krążek kwartetem singlowym w postaci Low, Get High, Feel Good oraz Whatever Tomorrow, przy czym ten ostatni to moje ścisłe TOP ulubionych kawałków 2021 roku. Całość albumu absolutnie nie odstaje od tej czwórki ani jakością, ani klimatem, a klimat jest dokładnie taki, na jaki wskazywała lipcowa premiera tej płyty – wakacyjny, chilloutowy i totalnie beztroski. (Weronika Szymańska)

#8 Billie Eilish – Happier Than Ever

Happier Than Ever to świadectwo rozwoju Billie Eilish. Nawet nie: dojrzewania, tylko właśnie rozwoju, jednoznacznie klasyfikowanego, jako coś dobrego, niezależnie od perspektywy pchającego ją jeszcze wyżej. Drugi album zawsze jest pewnego rodzaju testem, który jednak nie posiada widełek procentowych sugerujących o zdaniu lub niezdaniu. Stojąc przed takim problemem, ocena zależy od wielu czynników, a w tym przypadku, zmienne ułożyły się bardzo pomyślnie. Przede wszystkim, wydaje mi się, że nikt nie oczekiwał drugiego When We All Fall Asleep, Where Do We Go? czy powtórzenia sukcesu pierwszej płyty. Billie miała całkowicie i totalnie wolną rękę, co obrodziło znowu w rzecz bardzo intymną. Kompozycje są pogłębione, liryka rozchwiana, pełna zagdanień trudnych, czy nawet męczących. W tę powagę wślizguje się równocześnie ta “alternatywna” część artystki (i jej brata), która nie została całkowicie pogrzebana (bo w sumie dlaczego by miała tak skończyć). Efekt? Płyta, która nie musi krzyczeć o atencję, by się w niej pławić. (Maja Kozłowska)

#7 SG Lewis – times

Przyznam się do olbrzymiej słabości do SG Lewisa, a szczególnie do tego albumu, z którym spędziłam naprawdę sporą część 2021 roku. Ten minął mi zresztą na intensywnym muzycznym szperaniu i poszukiwaniu muzyki, która chociaż chwilowo zaspokoi mnie swoją nietypowością. Brakowało mi bardzo czegoś oldschoolowego, co jednak prężyłoby się całym sobą, wszem i wobec anonsując się, że pochodzi z teraźniejszości. Może czegoś na wzór załamanego Metronomy, tylko po prostu… bardziej. I tak napatoczył się SG Lewis z albumem times, będącym jak retro dyskoteka, chociaż wszyscy w klubie wyglądają jak z lat 20. XXI wieku. Urzekły mnie szczególnie te tarcia między formą, która po prostu nie może się ze sobą zgodzić, czy jest bardziej po jednej, czy po drugiej stronie. Wciąż nie rozgryzłam tego konfliktu i wolałabym się nie opowiadać ani za vinatge’owym klimatem ani za modernistycznym wykończeniem. Po prostu bardzo lubię go słuchać i… mieć fun. Czasami to w zupełności wystarczy. (Maja Kozłowska)

#6 Tash Sultana – Terra Firma

Gdybym miała opisać ten album jednym słowem, powiedziałabym – podróż. Podróż przez meandry wyobraźni i kreatywności tej australijskiej artystki, czego owocem jest absolutnie self-made album – Terra Firma. To połączenie orientalnych inspiracji z współczesną produkcją, intymnej melancholii z niezwykłą ekstrawersją brzmień oraz osobistych doświadczeń z obserwacjami otaczającego Tash świata. Wszystko to podkreślone jedynym w swoim rodzaju, niepowtarzalnym, szeptanym wokalem, który wspina się na wyżyny dźwiękowych częstotliwości. Terra Firma to propozycja dla tych, którzy zdecydowanie wolą dłuższe formy, odpływające solówki, a płyt nie słuchają w tle i przy okazji, a poświęcają im maksimum uwagi i zatapiają się w przedstawiany przez artystę świat. (Weronika Szymańska)

Przeczytaj również: Intrygująca Tash Sultana na pełnym bliskości i ciepła albumie „Terra Firma”

#5 London Grammar – Californian Soil

Jakoś tak mam, że jak myślę o 2021 roku to słyszę London Grammar. Choć ich najnowszy, wyczekiwany album Californian Soil nie jest do końca spójny, bo zdecydowanie ma lepsze i słabsze momenty, ale jak już ma te mocne, to takie, że wywala z butów! London Grammar absolutnie wygrywają ten rok pojedynczymi strzałami w postaci takich kawałków, jak Lose Your Head, Baby It’s You czy fenomenalne Lord It’s A Feeling, choć lubię wracać do Californian Soil jako do całościowej historii. Jest w brzmieniu tego albumu coś intrygującego, magnetyzującego, jakaś zagadka i niezwykła aura, kojarząca mi się z momentem, gdy ktoś pokazuje Ci nowe miejsce – zupełnie obce, ale tak piękne i zachwycające jednocześnie. Przy tym absorbującym brzmieniu, Californian Soil to również zbiór kilku trafnie wycelowanych statementów, oddających obraz społecznych problemów, z jakimi boryka się dziś świat. Słuchanie tego krążka to za każdym razem niezwykła przygoda! (Weronika Szymańska)

Przeczytaj również: London Grammar – „Californian Soil”: przyjemne brzmienia na tle istotnego przesłania – recenzja albumu

#4 Jungle – Loving In Stereo

Tuż poza podium plasuje się płyta, która płynnie kontynuuje tradycję Jungle w nagrywaniu rzeczy tak dobrych, że nie da się obok nich przejść obojętnie. Zespół wydał do tej pory trzy albumy, a ja jestem gotowa dać wiarę teorii, że to jeden, gigantyczny i wciąż rosnący materiał. Nie znaczy to o stagnacji, wręcz przeciwnie, to wyraz miarowego pięcia się w górę. Obranemu przez zespół kierunek dalej przyświeca cel.

Loving In Stereo z perspektywy uważnego słuchacza nie jest zaskoczeniem, lecz bardzo solidnym materiałem, który przywraca wiarę w brzmienie współczesnego funku. Jungle to band, nie goniący za trendami, w dalekiej przyszłości, to raczej trendy zechcą gonić za nimi. Krążek obfituje w kompozycje wzniosłe i podniosłe, które śmiało bawią się w zapasy z taneczną, syntezatorową aurą. Otwierający album utwór Dry Your Tears jest właściwie doskonałym streszczeniem tego, co czeka wewnątrz. Przemieszaniem klimatu, czy kultury – wysokiej i niskiej. (Maja Kozłowska)

#3 Manchester Orchestra – The Million Masks Of God

Brakowało mi tak klimatycznego albumu w mojej muzycznej bibliotece od kilku dobrych lat. Albumu, w którym po prostu się zatapia i eksploruje każdy jego zakamarek, na tytułowe miliony możliwych sposobów. Albumu, przy którym po prostu zamyka się oczy i odpływa w otchłanie własnej wrażliwości. The Million Masks Of God to krążek przede wszystkim genialnie zagrany. Jego harmonia i wyśmienicie dawkujące napięcie, nakładające się warstwy muzyczne to absolutna uczta nie tylko dla ucha, ale również, a może nawet przede wszystkim – duszy. Manchester Orchestra zaserwowali nam w tym roku album z jednej strony niezwykle delikatny, wręcz kruchy, z drugiej – mocny, zadziorny, chwilami zdecydowanie bardziej rockowy niż indie. Przede wszystkim doskonale wyważony. Spędziłam z nim w ostatnich miesiącach mnóstwo godzin i nie żałuję ani jednej z nich. (Weronika Szymańska)

#2 St. Vincent – The Nowhere Inn

Drugie miejsce dla St. Vincent to żadne zaskoczenie w obliczu tego, czego artystka dokonała na swoim najnowszym albumie The Nowhere Inn. Jej twórczość była mi bliska wcześniej, lecz ta płyta okazała się niczym objawienie. Katowałam ją nieustannie, nie mając nigdy dość. Pozwoliłam się oczarować i to całkowicie – przede wszystkim przez inność, która elektryzuje całość tego wyjątkowego materiału. Od pierwszych do ostatnich partii muzyka jest przeszywająca, momentami nawet przygniatająca. A to dobrze, bo właśnie takie skrajne emocje powinna przenosić. Wokale artystki pozostawiają po sobie wibrującą pustkę, a zamknięcie płyty instrumentalnym utworem Ending tylko dopełnia wrażenia zbyt mocnego trzaśnięcia drzwiami. To wróci i szczerze, marzę o pełni takiego performance’u na żywo. Samo audio już jest niczym performance. (Maja Kozłowska)

#1 Balthazar – Sand

Zgodnie stwierdziłyśmy, że zdecydowanie bardziej porwał nas poprzednik Sands Fever z 2019 roku. Jednak Balthazar to po prostu marka sama w sobie i chyba nie było jeszcze sytuacji, że coś spod ich warsztatu jednoznacznie by mi się nie spodobało. Ich tegoroczna premiera, album Sands, to kontynuacja kierunku, który belgijska grupa zapoczątkowała wraz ze swoim debiutem. Składa się na niego dawka tajemniczości, którą tworzą charakterystyczne, głębokie wokale Jinte i Maartena oraz szeroka gama instrumentów, szczególnie tych dętych, podrasowana jednak jeszcze większą porcją przebojowości niż dotychczas. Balthazar jak mało kto potrafi tak sprawnie żonglować gatunkami, a przy tym tworzyć niezwykle spójne brzmieniowo albumy. Efektem finalnym ich działań jest coś absolutnie autorskiego, co na potrzeby zdefiniowania mogłabym nazwać melancholijnym funkiem. To nostalgia, w rytm której tańczysz i nie jesteś w stanie tego zatrzymać. Zresztą, nawet nie chcesz! (Weronika Szymańska)

Przeczytaj również: „Przyjęliśmy koronawirusa do zespołu, jako naszego szóstego muzyka” – wywiad z Jinte Depezem z zespołu Balthazar

Choć za nami burzliwe dwanaście miesięcy, to światowa alternatywa przewrotnie obdarowała nas raczej spokojnymi, chilloutowymi nowościami muzycznymi. Sprawdźcie, jakie najlepsze albumy ukazały się w 2021 roku! Zobacz także Nowe seriale, na które warto czekać w 2024 roku Hania Rani zagrała Tiny Desk Concert w ramach prestiżowej serii NPR „Pies i Suka”, czyli Ralph Kaminski i […]

Obserwuj nas na instagramie:

Sprawdź także


Imprezy blisko Ciebie w Tango App →