fot. HBO

Pierwszy odcinek serialu „The Last of Us” za nami. Mamy kilka przemyśleń


17 stycznia 2023

Obserwuj nas na instagramie:

Miesiące oczekiwań i hajp napompowany do granic możliwości. Pierwszy odcinek The Last of Us – serialu HBO opartego na kultowej grze – już jest. Dzielimy się naszymi wrażeniami po jego obejrzeniu.

Popkulturowy totem

Serial, który rozbije bank, rozkocha publiczność, wywoła dyskusje i wykręci niesamowite, czasem rekordowe liczby? W dzisiejszych czasach o dziwo nie jest to niczym szczególnym. Co parę miesięcy coraz to nowsze produkcje osiągają sukces i podbijają streamingi, i za każdym razem twórcy zarzekają się, że to właśnie ich produkcja jest „genialna”, „przełomowa” i „wyjątkowa”. Często bezkrytycznie dajemy im wiarę, ale co innego, kiedy mamy do czynienia z adaptacją uwielbianego tytułu, popkulturowym totemem, który łatwo zbezcześcić. W przypadku The Last of Us stawka była dużo większa.

Fani raczej na „nie”

Dobrze znamy ten scenariusz – pada informacja, że ktoś zabiera się za kultowy tytuł i od razu wszyscy są na „nie”. Choć każdy wie, że chodzi o leżące na stole wielkie pieniądze i rozszerzenie sukcesu o kolejną platformę, przewidywania fanów są zwykle raczej pesymistyczne. Tak było w marcu 2020 roku, kiedy „The Hollywood Reporter” jako pierwszy doniósł o planowanej adaptacji uwielbianej przez fanów gry The Last of Us. W końcu wszystkich łączą podobne doświadczenia – nie jest łatwo zrobić serial czy film na podstawie historii znanej z komputera czy konsoli. Dowodziliśmy tego niedawno TU.

Magiczny składnik

Sprawa przerobienia The Last of Us na serial dodatkowo triggerowała wszystkich z jednego prostego powodu. Wydana w 2013 roku gra studia Naughty Dog miała w sobie to „coś”, co odróżniało ją od wszystkich podobnych gier akcji widzianych z perspektywy trzeciej osoby, tudzież strzelanek o zombie. Tym magicznym składnikiem był scenariusz. Jasne, można chwalić klimat, legendarny i nieuchwytny składnik świata gamingu, czy jeszcze bardziej mistyczną „grywalność”, ale to właśnie dobra historia sprawiła, że ludzie wciągali się w The Last of Us jak… w dobry serial. Gra, która w 2020 roku doczekała się kontynuacji (według niektórych jeszcze lepszej niż „jedynka”), nie uciekała się do banalnych rozwiązań fabularnych. Tu dla dorosłych były nie tylko brutalne sceny, ale i fabuła – momentami depresyjna, emocjonalnie wyniszczająca, ale i traktująca z szacunkiem inteligencję gracza.

Poczucie bezpieczeństwa

Biorąc pod uwagę powyższe argumenty, obawa przed serialową adaptacją była jak najbardziej uzasadniona. I to pomimo tego, że na pokładzie produkcji pojawili się zarówno scenarzysta i dyrektor kreatywny gry, Neil Druckmann, jak i Craig Mazin – twórca Czarnobyla, tytułu chwalonego kilka lat temu przez widzów i krytyków. Fanów gry nie uspokajał do końca nawet fakt, że przeróbka miała powstać pod parasolem HBO – „stajni” kojarzonej przede wszystkim z jakością i ponadczasowymi tytułami.

Czas na zweryfikowanie obaw

Od czasu ogłoszenia pracy nad serialem minęły prawie trzy lata. Czas wreszcie zweryfikować nasze obawy – pierwszy odcinek The Last of Us ukazał się w Polsce na HBO Max 16 stycznia. Jak wypada produkcja? Czy jest w niej choć ziarno magii, którą znamy ze świata gry? Jak wypadli aktorzy? Odpowiedzi na te pytania zebraliśmy w 5 punktach:

1. The Last of Us: z szacunkiem dla historii

Najwięksi fani wydanej na PlayStation gry znajdą pewnie w serialu HBO kilka różnic wobec oryginału, ale twórcy są zdecydowanie wierni światowi stworzonemu przez studio Naughty Dog. Rozszerzają go, ale w bardzo interesujący sposób, uzupełniając niedopowiedzenia, które bardziej sprawdzały się w grze, a mniej pasowałyby w serialu. Dzięki temu uzyskaliśmy pełnoprawną produkcję, którą bez problemu mogą oglądać także osoby, które nigdy nie grały, a może i nigdy nie zagrają w The Last of Us. Świat ukazany w filmie czy serialu siłą rzeczy musi być bardziej realistyczny i wielowymiarowy niż w grze. To samo tyczy się jego drugo- i trzecioplanowych bohaterów, którzy nie mogą być sprowadzeni do zwykłych NPC-ów.

7 serialowo-filmowych adaptacji gier, które powinny być przestrogą dla twórców serialu „The Last Of Us”
fot. HBO

2. The Last of Us: klimat gry na małym ekranie

Małe rzeczy, które sprawiają, że po ciele przechodzą ciarki i przypominają się godziny spędzone z padem. Układ pomieszczeń, ustawienia kamery, widok z tylnej kanapy przy samochodowym pościgu, a do tego parę easter eggów dla prawdziwych fanatyków. W The Last of Us wszystko jest 10/10. Co najważniejsze, nie jest to natarczywe – bez tych elementów serial obroniłby się bez problemu. Zresztą w kategorii „post-apo” dorównuje takim produkcjom, jak The Walking Dead, Jerycho czy Stacja Jedenasta. Czy w perspektywie je przebije? Poczekajmy. W końcu widzieliśmy dopiero jeden odcinek – wszystko może się jeszcze wydarzyć.

the last of us hbo max premiera
fot. HBO

3. The Last of Us: topowe kreacje aktorskie

To, jak dobry jest Pedro Pascal w roli Joela Millera, nie zaskakuje. Wybór idealny – co zresztą można było przewidzieć, znając jego wcześniejsze serialowe występy w Grze o tron, Narcos czy Mandalorianie. Kreacja Belli Ramsey powinna natomiast zamknąć usta wszystkim niedowiarkom, którzy nie wierzyli, że młoda brytyjska aktorka nadaje się na kultową Ellie. Jej nominacja do przyszłorocznych Emmy i Złotych Globów jest niemal pewna. Co ciekawe, Pascal i Ramsey sporo zawdzięczają temu samemu serialowi – wspomnianej Grze o tron. Na planie się co prawda nie spotkali – on grał w 4. sezonie, a ona w 6., 7. i 8. – ale oboje byli chwaleni za swoje zapadające w pamięć występy.

Twórcy serialowego „The Last of Us” mieli ogromny problem przy obsadzaniu Ellie
fot. HBO

4. The Last of Us: idealny serial na podstawie gry nie istnie…

Nie jest sztuką zrobienie adaptacji gry 1 do 1, poprzez dodanie kolejnego elementu do franczyzy. Wyzwaniem jest wymyślenie wszystkiego w taki sposób, aby powstała nowa jakość, zachwycająca także zwykłych, niegrających widzów. Tu wszystko się udało – postapokaliptyczny vibe, głębia fabuły, natłok emocji. Powtórzmy to jeszcze raz: dobrze, że za The Last of Us wzięło się HBO, a nie inny streamer. Ten serial wyprodukowany na przykład przez Netfliksa czy Disneya mógłby wyglądać zupełnie inaczej – zbyt widowiskowo, skrótowo, ze złymi akcentami i bez szacunku dla całości.

fot. HBO

5. The Last of Us: bez przepalania budżetu

Takiego serialu jak TLoU nie robi się za drobniaki. Trzeba jednak dobrze wiedzieć, jak zaplanować budżet, żeby nie wydać go na zbędne sceny. Twórcy produkcji HBO, której każdy odcinek kosztuje rzekomo między 10 a 15 mln dolarów, nie przesadzają (przynajmniej póki co) z efektami, przerzucając wiele rzeczy na drugi czy trzeci plan. Oczywiście to może być mylne wrażenie po obejrzeniu zaledwie jednego odcinka – pamiętajmy, że aby fani gry byli zadowoleni, dobrze oddane muszą być tzw. Klikacze i sceny akcji, których póki co nie widzieliśmy tak dużo. Miejmy jednak nadzieję, że choć The Last of Us siłą rzeczy zawsze pozostanie w szufladce „serial o zombie”, to także w dalszych odcinkach ważniejsze od CGI pozostaną relacje międzyludzkie. I smaczki – jak użycie piosenki Never Let Me Down Again Depeche Mode na końcu 1. odcinka. Czy utwór z płyty Music for the Masses z 1987 roku powróci na viralowej fali niczym hity Kate Bush i Fleetwood Mac? Czy każdy odcinek będzie kończył się idealnie dopasowaną do fabuły piosenką? Zobaczymy już za niespełna tydzień.

Bella Ramsey, odtwórczyni postaci Ellie nie grała w "The Last Of Us"

Miesiące oczekiwań i hajp napompowany do granic możliwości. Pierwszy odcinek The Last of Us – serialu HBO opartego na kultowej grze – już jest. Dzielimy się naszymi wrażeniami po jego obejrzeniu. Zobacz także Co obejrzeć po „Reniferku”? Te seriale powinny wam się spodobać Początki polskiego rapu: pierwsze kasety, dissy i nadejście Scyzoryka WROsound 2024. Zagrają […]

Obserwuj nas na instagramie:

Sprawdź także

Imprezy blisko Ciebie w Tango App →