„Morbius”: niepoprawny Drakula [recenzja]
Obserwuj nas na instagramie:
Morbius nie jawił się jako film, który wpłynie na kino superbohaterskie. Jest za to kolejnym szarym i przeciętnym wypełnieniem równie przeciętnego i szarego filmowego uniwersum.
Szalone Przygody Filmowego Uniwersum Sony: część 3
Filmowe uniwersum z przeciwnikami Spider-Mana, które buduje (albo próbuje budować) Sony to dla mnie jedna wielka enigma. O ile pierwszy Venom jakoś się obronił i pokazał, że może funkcjonować bez Pajączka, tak dalej nie jest już tak kolorowo. Druga część przygód Eddiego Brocka i jego towarzysza z kosmosu była… Cóż, po prostu była. Nie wracajmy do tego. A jeśli ktoś chce, to zachęcam do zerknięcia na recenzję, którą miałem okazję napisać. Morbius zapowiadał się w bardzo niepokojący sposób. Powiedzieć, że film w pewnym momencie po prostu zniknął z naszych radarów, to jak nie powiedzieć nic. Dziś wiemy, że miał na to wpływ Spider-Man: Bez drogi do domu, w związku z czym Morbius był wielokrotnie przesuwany. Sam nie wiem, jakie miałem oczekiwania co do produkcji z Jaredem Leto w roli głównej. Nie były na pewno zbyt wysokie.
Cierpienia młodego Michaela
Genialny biochemik dr Michael Morbius od urodzenia cierpi na rzadką chorobę krwi. Naukowiec desperacko poszukuje lekarstwa, aby pomóc nie tylko sobie, ale i swojemu przyjacielowi Milo, którego spotkał ten sam los. W czasie jednego z eksperymentów z krwią nietoperzy Michael zaraża się czymś w rodzaju wampiryzmu. Otrzymuje nadludzkie zdolności, jednak ceną, którą zapłacił za eksperyment, jest również niepowstrzymany głód krwi. Morbius musi zmierzyć się ze swoją mroczną stroną.
Wszyscy chyba doskonale wiemy, że nie jest to ambitne kino. Nauczony dwiema częściami Venoma spodziewałem się, że nie będzie tu żadnych artystycznych czy scenopisarskich szarż. Obraz Daniela Espinosy po kolei odhacza wszystkie punkty z listy pod tytułem „Typowy generyczny film superbohaterski”, trzymając się bezpiecznych ram wyznaczonych przez sporą liczbę produkcji z tego gatunku. Scenariusz to największa bolączka Morbiusa, bo o ile możemy zarzucić mu generyczność, tak jest po prostu niezbyt zgrabnie sklejony i przypomina szwajcarski ser. Postacie mają zdolność do teleportacji, Morbius niby jest poszukiwany, ale niespecjalnie czuć jakiekolwiek zagrożenie ze strony organów ścigania. Absurdem była dla mnie zdolność echolokacji – o ile w pierwszej części filmu, kiedy Michael odkrywał nowe zdolności, było to rozwiązane dosyć ciekawie, tak im dalej, tym gorzej. Nasz bohater w dodatku zaskakująco szybko przyswajał swoje nowe umiejętności, chociaż tutaj widzę tłumaczenie w postaci tego, że Morbius był po prostu wyjątkowo uzdolniony już od najmłodszych lat, co parę razy udowodnił.
Jared Leto sprawdza się jako Michael Morbius
Pomimo tego, że nie miałem zbyt dużych oczekiwań, to całkiem sporą nadzieję pokładałem w efektach komputerowych. Zwiastuny prezentowały się nawet nieźle i o dziwo: CGI daje radę, zwłaszcza w pierwszej połowie filmu. Jest przede wszystkim cholernie satysfakcjonujące i umiejętnie wykorzystane. Czar pryska jednak w późniejszych fragmentach, a zwłaszcza w dosyć chaotycznych walkach czy scenach, kiedy Morbius szybko się porusza.
Trochę sobie ponarzekałem i zrobię to jeszcze pod koniec. Możecie spytać: oprócz CGI są jeszcze jakieś plusy, prawda? Owszem, są. I chodzi tu o obsadę. Wiemy, że Jared Leto ma skłonności do szarżowania, co nie zawsze wychodzi dobrze. Jego Morbius jest jednak… dobry. Trochę dumający w obłokach, nieco ekscentryczny. Leto zagrał po prostu to, co miał do zagrania i jestem jego występem zadowolony. Równie dobrze, albo i lepiej, spisał się Matt Smith. Nie była to rewelacyjna rola warta nagród, jednak dało się wyczuć, że Brytyjczyk miał chyba na planie całkiem sporo frajdy, a przynajmniej takie sprawiał wrażenie. Wiadome jest, że czasem po prostu nie da się wycisnąć ze scenariusza nic lepszego, ale Leto i Smith mieli na ekranie wyczuwalną chemię i dobrze się ich razem oglądało.
Nie tylko Morbius jest chory
Chciałbym na koniec wrócić jeszcze do scenariusza. Morbius został uzupełniony o dwie sceny po napisach, które prawdopodobnie powstały w wyniku dokrętek. Problem w tym, że obie kompletnie nie trzymają się kupy i nie mają sensu w tym konkretnym uniwersum. Dodatkowo jedna z nich mocno zaprzecza temu, co oglądaliśmy na ekranie przez wcześniejsze półtorej godziny. Morbius nie jest filmem dobrym. Jest za to strasznie nijaki. Mocno dolega mu ta sama choroba, która wystąpiła przy okazji drugiej części Venoma. Obraz Espinosy o wiele lepiej sprawdziłby się jako pojedyncza produkcja, istniejąca poza jakimś konkretnym uniwersum, bo czuć tu po prostu, że jest to film robiony mocno na siłę. Wiemy doskonale, jaka choroba go trapi. Nazywa się ona Sony. A nie zapominajmy, że w produkcji są jeszcze filmy o Kravenie Łowcy i Madame Web.
Recenzja filmu powstała dzięki współpracy z siecią kin Cinema City, która umożliwiła udział w seansie.
Morbius nie jawił się jako film, który wpłynie na kino superbohaterskie. Jest za to kolejnym szarym i przeciętnym wypełnieniem równie przeciętnego i szarego filmowego uniwersum. Zobacz także Co obejrzeć po „Reniferku”? Te seriale powinny wam się spodobać Początki polskiego rapu: pierwsze kasety, dissy i nadejście Scyzoryka WROsound 2024. Zagrają m.in. Małpa, susk, Bisz i Kasia […]
Obserwuj nas na instagramie: