Metallica zaczęła się na „72 Seasons”
Obserwuj nas na instagramie:
Ich całej karierze towarzyszyły ogromne sukcesy, ale też liczne tragedie osobiste, gwałtowne zmiany stylu i eksperymenty z image’em. Ale pomimo ich szerokiej dyskografii, płyta 72 Seasons to nie kolejny, ale zupełnie nowy rozdział.
Czym jest Metallica dzisiaj?
Jeśli chce się pisać dzisiaj o Metallice, trzeba wcześniej obrać konkretną perspektywę. Ten zespół mieni się w kalejdoskopie kontekstów. Dopiero osadzając ich w jednym z nich możemy wyciągnąć jakiekolwiek wnioski. A wymiarów interpretacji jest sporo. Muzyczny? Już porównując ich dokonania na początku kariery można się nieźle napocić – no bo jak tu porównać fazę true thrashową z erą Load/Reload, czy wziąć „czarny album”, a następnie przesłuchać St. Anger? Popkulturowy? Od garażowej legendy w kulcie DIY do gwiazd wylewających się z plakatów „Bravo” i „Popcornu” na początku lat 90. Obyczajowy? Tragiczny wypadek samochodowy, liczne uzależnienia, napstergate itd. Jakkolwiek podejdziemy do tematu, jesteśmy skazani na porażkę. Wpadniemy w koleinę pełną stereotypów, a waga ocen zupełnie straci kalibrację.
Czym w takim razie jest Metallica dzisiaj? Może zacznijmy od tego, że Metallica nadal JEST. Pomimo prawie 60 lat na karku członków zespołu, po licznych tragediach personalnych, zmianach stylu, eksperymentach z image’em, wydają właśnie nową płytę. Trudność uchwycenia definicji zjawiska może też polegać na tym, że to po prostu ewenement. Metallica jako pierwszy zespół ekstremalny przebiła się do mainstreamu i tam już została, z roku na rok budując swoją pozycję w popkulturowym panteonie (Master of Puppets w serialu Stranger Things to tylko jeden z wielu przykładów). Scena metalowa do tej pory nie doczekała się podobnej sytuacji. Choć Slayer kilka razy wystąpił u Fallona, a Megadeth miało swoje 5 minut w MTV przy płycie Countdown to Extinction, to raczej wyjątki od wyjątków od reguły. Metallica to więc niepowtarzalne zjawisko, a premiera nowej płyty nadal wzbudza emocje i jednocześnie wymyka się łatwym interpretacjom.
Metallica Family
Metallica zawsze spada na cztery łapy. Może dostać kilkanaście ciosów w podbrzusze, ale i tak na koniec dnia pojawi się gotowa, aby stoczyć następną walkę. Co więcej, mogłoby się wydawać, że ciesząc się ogromną popularnością, ich fanbaza zawsze ich wesprze w trudnych chwilach. Mamy tutaj do czynienia również z osobliwym przypadkiem. Fani od czasów „czarnego albumu” (a może nawet wcześniej, przecież hasło „skończyli się na Kill’em All nie wzięło się znikąd), mają sporo do powiedzenia w temacie, gdzie kończy a gdzie zaczyna się dobry album Mety. Potrafią ostro zjechać swoich pupili (np. za romans z nu metalem na St. Anger w 2003 r.), aby potem z dumą obwieścić, że wrócili w wielkim stylu (Death Magnetic z 2008 r.). Druga kwestia to ich kultowy status wśród wszystkich metalheadów, którzy właśnie dzięki Metallice weszli w ten świat. Wieczna odznaka prawilności, przyznana przez ortodoksów, którzy zatrzymali się z nimi na …And Justice for All (1988). Relacja fani-Meta przypomina trochę relacje rodzinne. Po kłótni (czasem o byle co), jej członkowie zawsze wybaczą sobie nawzajem i rzucą się w ramiona. Do rodziny (w tym wypadku dysfunkcyjnej), można porównać także ich stosunki wewnątrz zespołu. Doskonale oddał to film Some Kind of Monster (2004), gdzie przy asyście psychiatry muzycy próbowali się po prostu… wzajemnie porozumieć. Tylko tyle i aż tyle. Szokujący dokument pokazał, że po 20 latach wspólnego grania nadal brakuje komunikacji między nimi.
Znowu na odwyku
Poprzednia płyta Hardwired to… Self-Destruct (2016) była niezłym powrotem do formy. Już pierwsze single, takie jak tytułowy utwór (już klasyka koncertowa), Moth Into Flame czy chyba najlepszy utwór Metalliki od bardzo długiego czasu, Spit Out the Bone, wskazywały na to, że chłopaki odrobili lekcję pt. „w czym tak naprawdę jesteśmy dobrzy”. Powrót do szybkiego thrashowego grania był dla fanów jak szklanka wody na pustyni po długim poszukiwaniu swojego muzycznego miejsca. Pomimo kilku słabości kompozycyjnych (niektóre kawałki brzmiały bardziej jak odrzuty z Reload), płyta okazała się sporym sukcesem. Świetne recenzje, sprzedażowe „jedynki” w większości krajów oraz prawie 3-letnia trasa koncertowa. Dlatego zamiast wymyślać się na nowo, wyjątkowo postawili na podobny kierunek na 72 Seasons (trzeba dodać, że poprzednią płytę również produkował Greg Fidelman). Zanim jednak doszło do nagrywania nowej płyty, los dla Metalliki znowu nie był zbyt łaskawy.
2019 rok, wrzesień. Metallica ogłasza, że ich kolejna odnoga trasy – Australia/Nowa Zelandia – zostaje przełożona ze względu na ponowny powrót Hetfielda na odwyk. Po latach trzeźwości, to kolejny raz, kiedy wokalista zmaga się z nierówną walką ze swoimi demonami. Nastała cisza w obozie, płynnie przechodząca w okres pandemiczny.
2020 rok, maj. Metallica niespodziewanie publikuje na YouTube nową wersję Blackened (proroczą wizję świata napisaną trzy dekady wcześniej). Akustyczna, stonowana, nakręcona w domowej kwarantannie. Hetfield ze spadającymi okularami z nosa i siwymi wąsiskami przypomina tu raczej poczciwego dziadka niż boga metalu.
2022 rok, maj. Cały świat obiega fragment koncertu, gdzie Hetfield otwarcie opowiada ze sceny o swoich słabościach, ale także o wsparciu, jakie otrzymał od członków zespołu. To dosyć osobliwa scena, kiedy metalowy heros odsłania swoje wrażliwe wnętrze.
Powyższy ciąg zdarzeń to symboliczne preludium do warstwy tekstowej z nowej płyty.
72 Seasons
Machina ruszyła już 28 listopada. Nowy singiel Lux Æterna, przedsprzedaż nowej płyty, która miała ukazać się dopiero za 4 miesiące, a potem premiera w kinach na dużych ekranach, i do tego 2-letnia, wyjątkowa trasa koncertowa zapowiadająca po dwa koncerty w każdym mieście (dwa występy z rzędu zawierające dwie różne setlisty oraz inny otwierający band). Oczywiście z możliwością zakupu specjalnej wejściówki na dwa wieczory. Takiego cross-sellingu mogłaby pozazdrościć każda korporacja.
Okładka: dwa kolory, jaskrawożółty z kontrastowym czarnym, w centralnym miejscu połamane dziecięce łóżeczko. Znak ostrzegawczy? Przed czym? „Tytuł odnosi się do pierwszych 18 lat naszego życia, które kształtują nasze prawdziwe lub fałszywe ja. Koncept »kim jesteśmy« stworzony przez naszych rodziców, który błędnie szufladkuje nas w rodzaju osobowości, którą tak naprawdę nie jesteśmy. Wydarzenia w dorosłym życiu są kształtowane i odbierane na podstawie tych doświadczeń” – mówi Hetfield.
Zespół powraca do swoich dziecięcych traum – to freudowska podróż do tego, co poszło nie tak i jakie to ma przełożenie na bycie sobą obecnie. Bardziej wrażliwi, bardziej otwarci, a przede wszystkim trzeźwi. Tak jak mówił Lars w wywiadzie dla magazynu „Revolver”: „To zaprzeczenie obrazu nas sprzed 30 lat, kiedy nie pozwalano nam mieć uczuć i byliśmy tylko dwudziestoletnimi robotami grającymi metal”. Po latach okazuje się, że potrzeba zatrudnienia psychiatry w celu wydobycia ukrytych emocji z zespołu w Some Kind of Monster nie była przypadkowa. Hetfield opowiada, że po śmierci matki, do której doszło kiedy miał 16 lat, nikt nie rozmawiał z nim o tym zdarzeniu. Analogiczna sytuacja miała miejsce przy tragicznej śmierci Cliffa Burtona, basisty Metalliki, który zmarł w wypadku podczas autobusowej podróży na trasie Damage, Inc. Tour. Lars wspomina: „Jak przeżyliśmy jego śmierć? Kilka dni większego picia i jedziemy dalej”. 5 lat później, zamroczeni alkoholem, z piętrzącymi się problemami, lądują na szczycie świata dzięki najlepiej sprzedającemu się albumowi w historii muzyki rozrywkowej – Metallica (1991), znanym także jako „czarny album”. Kiedy już nie muszą nikomu nic udowadniać i mogą trochę spuścić z tonu, zwiększają wzajemną izolację, tworząc kolejne warstwy ochronne. Czy teraz w końcu je zdejmą?
Odrodzenie
Warstwa tekstowa płyty to trudna, czasami bolesna spowiedź Hetfielda ze swojej ciągłej walki z „cieniem” (Shadows Follow), wyhodowanym jeszcze za czasów nastoletnich (72 Seasons). Bardzo niebezpiecznej walki, balansującej na cienkiej granicy pomiędzy życiem a śmiercią (Screaming Suicide). Może jedynym sposobem na wygraną jest pozbycie się swoich nawyków i wzorców z dzieciństwa, dokonując na sobie egzorcyzmów (You Must Burn!), aby narodzić się na nowo? Po części się to udaje. Ucieczka nabuzowana wysokooktanową adrenaliną (Lux æterna) przynosi ukojenie, przynajmniej na chwilę. Jednak trudno utrzymać „wieczną” euforię, kiedy dopamina wyparuje. Wracasz niczym opuszczony król do ruin swojego zamku (Crown of Barbed Wire), gdzie zapanowała już tylko ciemność. Ale przecież bez ciemności światło nie istnieje (Chasing Light). Wewnętrzna bestia wciąż pragnie więcej, podsyca ogień, próbuje ugasić nieskończone pragnienie (If Darkness Had a Son). Czy tego już nie jest za dużo, czy można mnie jeszcze uratować? Proszę pomóż mi przetrwać jeszcze jeden dzień (Too Far Gone?). A może rozwiązaniem jest ponowne stanięcie w prawdzie? Sam w pokoju pełnym luster. Złamany, potłuczony i wystraszony, ale bez masek. Stoję przed wami samotnie, możecie mnie oceniać, krytykować, nie mam już nic do stracenia. To jedyny ratunek (Mirrored Room). Co, jeśli moje cierpienie wyhodowałem ja sam? Więc dlaczego tak trudno je porzucić? Wiem, że potrzebujemy siebie niczym kochankowie. Ale nadszedł już czas rozstania… (Inamorata).
Czytaj też: Metallica zmieniła podejście do wykorzystywania ich piosenek w mediach
Choć Hetfield należy do świetnych tekściarzy i słowa takie, jak „pain”, „misery”, „sorrow” wielokrotnie odmienił już przez wszystkie przypadki na poprzednich płytach, tutaj brzmi to naprawdę szczerze. Tak, jakby faktycznie wspomniana warstwa ochronna w końcu odpadła. W wywiadzie dla „SoWHAT!” jawnie i z pełną akceptacją mówi o swoim odrodzeniu: „Pogodziłem się z tym, że tak wygląda moje życie. Chciałbym żeby było inne, żeby było łatwiejsze, żebym nie musiał mieć do czynienia z moimi problemami, ale muszę się z tym jednak zmagać. Ale to także moje twórcze paliwo, które nadaje sens i cel mojej sztuce”. Dostajemy więc płytę poruszającą, z chirurgiczną precyzją opisującą ostatnią walkę Jamesa z samym sobą, którą toczy, aby finalnie uwolnić się od własnej niedoli.
Z muzyką trochę gorzej
Jeśli teksty stanowią mocną stronę płyty, tak z muzyką jest trochę gorzej. Na początku trzeba powiedzieć, że istotnie zespołowa bariera komunikacyjna zniknęła. Większość utworów skomponowana jest przez wszystkich członków Metalliki, co też nie jest oczywistością, gdyż na stałym etacie w tej roli zazwyczaj był duet Urlich-Hetfield. We wspomnianym wywiadzie dla „SoWhat!” ten ostatni mówił: „W końcu otworzyłem moje serce na wszystkich w zespole: tekstowo, emocjonalnie i kreatywnie. (…) Dzięki temu w zespole mamy czterech szefów zamiast dwóch”. I to zdecydowanie słychać na płycie, tak jak duży wkład basisty Roberta Trujillo, który w wielu miejscach dołożył swoje wokale. Swoją drogą brzmią one świetnie w duecie z Hetfieldem (np. Shadows Fallow), tak samo jak i bas Trujillo, który często kształtuje utwór od samego początku (Sleepwalk My Life Away). Kirk też nie może narzekać. Dostał sporo miejsca na swoje solówki. Większość utworów rozciągniętych jest do 5-6 minut, co daje Hammettowi pole do popisu. Niestety, największą bolączką Metalliki pozostają ograniczone umiejętności Larsa. Nie jest tajemnicą, że Ulrlich nie należy do maestrów swojego instrumentu. Jego patenty ograniczają się głównie do trzech zagrywek: wojenny-werbel/galop/slow tempo w różnych konfiguracjach. Słychać, że niektóre kompozycje muszą być dostosowane do jego rytmu, co sprawia, że są trochę rozlazłe i po prostu nudne (You Must Burn!, Sleepwalk My Life Away czy epicka Inamorata). Trudno mi też zrozumieć decyzję (mając na płycie takie wypełniacze), aby wypuszczać płytę, która trwa 77 minut zamiast skrócić ją do solidnych 45. Bo na 72 Seasons są utwory, które spokojnie wypełniłyby ten czas w trybie „all killer no filler”. I to głównie za sprawą szybkich numerów, okraszonych riffami Jamesa. Lux Aeterna (ukłon w stronę ich wcześniejszych inspiracji), Too Far Gone? z emblematycznym metallicowym riffem niczym z Kill’em All czy najlepszy na płycie Room of Mirrors (Disposable Heroes, anyone?) spokojnie mogą wejść do żelaznego repertuaru grupy. A tym bardziej sentymentalnym polecam sprawdzić końcówki ostatnich utworów, gdzie podwójne gitary płyną jak za starych czasów instrumentalnych kawałków Mety (ależ tego brakowało ostatnio!).
Pomimo kilku mielizn na płycie, które może jedynie zrekompensować świetne pióro Hetfielda, Metallica dostarcza bardzo solidną albumową propozycję. Deklaracje o byciu w końcu (!) zespołem okazały się nie tylko PR-owymi przechwałkami, ale pozwoliło im nagrać przemyślany i ciekawy koncept ponownego „odrodzenia”. Kto wie, może Metallica zaczyna się dopiero teraz.
Ich całej karierze towarzyszyły ogromne sukcesy, ale też liczne tragedie osobiste, gwałtowne zmiany stylu i eksperymenty z image’em. Ale pomimo ich szerokiej dyskografii, płyta 72 Seasons to nie kolejny, ale zupełnie nowy rozdział. Zobacz także Co obejrzeć po „Reniferku”? Te seriale powinny wam się spodobać Początki polskiego rapu: pierwsze kasety, dissy i nadejście Scyzoryka WROsound […]
Obserwuj nas na instagramie: