“Krime Story. Love Story“: Na początku był chaos. I na końcu w sumie też [recenzja]
Obserwuj nas na instagramie:
Nikt nie spodziewał się po nowym filmie Michała Węgrzyna polskiego kandydata do Oscarów, ale fani Kalego, autora podstawy filmu Krime Story. Love Story, mieli z pewnością swoje oczekiwania. Wątpię, by ten film je zaspokoił.
Krime Story. Love Story, czyli wielkie ambicje, nikłe oczekiwania
Po ostro przekopanym przez w zasadzie każdego krytyka filmowego w Polsce Gierku, do kin trafiło Krime Story. Love Story, kolejny film Michała Węgrzyna. Prawdopodobnie żadna osoba nie spodziewała się fajerwerków, choć zapowiedzi były huczne. Gdy podczas promocji filmu przywołuje się Romeo i Julię, a przede wszystkim Urodzonych morderców Olivera Stone’a, poprzeczka jest zawieszona bardzo wysoko.
Paradoksalnie wspominanie o tak ważnych dziełach sprawia jednak, że oczekiwania maleją. Ot, takie dziwne prawidło rządzące kinowym marketingiem, będące wynikiem przeszarżowania. Inną lampką, jaka powinna zaświecić się każdemu czekającemu na Krime Story. Love Story, było kilkukrotne zaznaczanie przez Kalego, że został wyłączony z prac nad filmem na wczesnym etapie tworzenia scenariusza. Nie jestem wprawdzie zaznajomiony z książką, jednak pamiętając jej całkiem niezłe recenzje, mogę uwierzyć, że chaos scenariuszowy (żeby nie powiedzieć: bajzel) wynika z niezgrabnego wzięcia pewnych fragmentów powieści i wymieszania ich z licznymi autorskimi pomysłami scenarzysty. By uporządkować ten tekst, podzieliłem go na dwie części, zgodnie z, jak się wydaje, intencją kompozycyjną twórców. Kropka między dwoma członami tytułu jest naprawdę ważna.
Gdzie Krime się czasem broni…
Początek produkcji oglądało się naprawdę nieźle głównie za sprawą Cezarego Łukaszewicza, który wypada przekonująco jako Krime, drobny przestępca mający spory problem z używkami. Choć czyhające na widza absurdy scenariuszowe szczerzą kły już w zasadzie od pierwszych minut, a żarty rzucane raz po raz przez Wajchę (Michał Koterski) są bardziej czerstwe niż ostatni chleb w jedynym spożywczaku w całej wsi, Krime Story. Love Story utrzymuje przez dłuższą chwilę przyzwoite tempo akcji. Historia dwóch stereotypowych crime buddies, dokonujących napadu mającego odmienić ich los, jest liniowa i przewidywalna, lecz momentami trzyma w napięciu.
Momentami, bo przeplatanie głównego wątku z nieangażującymi obrazami życia nastoletniej Kamili (Wiktoria Gąsiewska) czy historią seryjnego mordercy (do tego wrócę później) skutecznie psuje dynamikę i nie pozwala wybrzmieć tematom, dzięki którym film mógłby się stać dużo lepszy. Nie pogłębiono chociażby socjologicznego tła związanego z życiem na blokowisku, a przecież Węgrzynowi udało się napocząć tę kwestię. Nierozwijanie wątków to zresztą największy problem Krime Story. Love Story. Autor ewidentnie chciał wcisnąć do tego filmu za dużo rzeczy naraz, co zrodziło potworka w postaci LS.
Krime Story. Love Story – oficjalny trailer
… tam Love okropnie kuleje
W momencie, gdy film zaczyna zmierzać w stronę typowego kina zemsty, scenarzyści postanowili przykleić do niego drugi twór. Nie dość, że wątek miłosny Krime’a i Kamili jest ciałem obcym, to jeszcze nie ratują go dialogi i gra aktorska. Nie pomaga też fakt, że bez jakiegokolwiek podprowadzenia stajemy się świadkami dziwnych przeskoków w czasie akcji. Próba rozwijania więzi między bohaterami przynosi efekt nadto ckliwy i przeraźliwie nudny. Bardzo sztucznie wypada Krime opowiadający o swojej rodzinie, nie lepiej Kamila rozprawiająca… No cóż, w zasadzie o niczym, bo ta postać (jak zresztą większość w Krime Story. Love Story) jest napisana bardzo płytko.
Przez zmiany fabularne cierpi też warstwa muzyczna. Wyważoną w części Krime Story zastąpił zbiór ckliwych ballad. Sam pomysł związany z miłością, która wyciąga bohatera z marginesu społecznego, nie jest nietrafiony. Tylko nie było na niego miejsca w tym konkretnym filmie. Najwyraźniej widać to przy okazji zakończenia, które jest tak absurdalne, że dobre kilka minut po seansie zastanawiałem się, czy aby na pewno zobaczyłem to, co zobaczyłem.
Z chaosu wyłonił się absurd
Wspomniana końcówka ponownie napędza największy zarzut, jaki mam do Węgrzyna i jego Krime Story. Love Story. Mając historię z potencjałem na przynajmniej średnią komedię kryminalną (niezbyt śmieszną, ale przynajmniej w miarę angażującą widza), reżyser i jednocześnie scenarzysta filmu postanowił zrobić z produkcji składzik na wszystko, co akurat znajdzie się pod ręką. Przez to większość postaci wypada jednowymiarowo, więc ciężko zrozumieć ich motywacje i tak po ludzku polubić.
Finalne twisty przypominają bardziej Ukrytą prawdę niż Lęk pierwotny, czego najlepszym przykładem jest zakończenie zasygnalizowanego już wątku seryjnego mordercy. To ono przelało czarę goryczy. Sprawiło, że z truizmem, który zostanie ze mną po tej produkcji, będzie: ważne jak się kończy, a nie jak zaczyna, a nie: pierwsze wrażenie robi się tylko raz. Dostaliśmy jakiegoś dziwnego potwora rodem z gabinetu doktora Frankensteina, którego mocą jest zmuszanie widza do ciągłego zerkania na zegarek i drapania się po głowie. Szkoda.
Recenzja filmu powstała dzięki współpracy z siecią kin Cinema City, która umożliwiła udział w seansie.
Nikt nie spodziewał się po nowym filmie Michała Węgrzyna polskiego kandydata do Oscarów, ale fani Kalego, autora podstawy filmu Krime Story. Love Story, mieli z pewnością swoje oczekiwania. Wątpię, by ten film je zaspokoił. Zobacz także Co obejrzeć po „Reniferku”? Te seriale powinny wam się spodobać Początki polskiego rapu: pierwsze kasety, dissy i nadejście Scyzoryka […]
Obserwuj nas na instagramie: