Wypowiedz moje imię – recenzja filmu „Candyman”
Obserwuj nas na instagramie:
Candyman ma swoje zasłużone miejsce w panteonie seryjnych zabójców i kinowych potworów. To obok Jasona Voorheesa (Piątek 13-go), Michaela Myersa, czy Freddy’ego Kruegera jedna z najważniejszych postaci amerykańskiego kina grozy. Jednak pod batutą Jordana Peele’a nabrał zupełnie nowego znaczenia, stał się ikoną ponadpokoleniowego terroru, który dotyka osoby o czarnym kolorze skóry.
Ja jestem napisem na ścianie, szeptem w szkolnej klasie…
Tymi słowami tytułowy Candyman jeszcze w 1992 roku argumentuje sens swojego istnienia i zaprasza główną bohaterkę do udziału w rzezi, której ma zamiar dokonać na swoich wrogach. Grany wtedy przez Tony’ego Todda zabójca z blokowisk Chicago zapisał się w kinie grozy jako postać kultowa. Jest on również jedynym kinowym “serial killerem”, który bardzo mocno osadzony jest w kulturze afroamerykańskiej i stanowi kontrę dla solidnej grupy białych postaci reprezentujących amerykańskie kino gore, czy slash. Była to także produkcja, która ominęła szufladę z napisem blaxsploitation, nie tylko dlatego, że jest to znakomity horror, ale również z powodu ciężaru kulturowego, jaki ze sobą niesie. Nic więc dziwnego, że protégé jednego z najciekawszych obecnie twórców horrorów, wzięła Candymana na swój warsztat.
Przeczytaj: Marvel daje krok w dobrą stronę. „Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni” – recenzja
Dom strachów Jordana Peele’a
Nowy Candyman to film, który tak jak wersja z 92., luźno opiera się na opowiadaniu Clive’a Barkera pt. Księga Krwi (The Forbidden). Jej autor napisał również scenariusz do pierwszej adaptacji kinowej. Tym razem na krześle reżysera zasiadła debiutująca w tym gatunku Nia DaCosta, a za scenariusz i reżyserię odpowiadał sam Jordan Peele. W takim zestawieniu nie ma żadnych przypadków, bo kino grozy budowane przez byłego komika Comedy Central to horrory zupełnie nowej ery. Zarówno w Uciekaj, jak i My, Peele zachwyca mieszanką popkulturowych smaczków, odwołań do klasyki i przerażających historii, które okraszone są niepokojącymi remiksami znanych rapowych numerów. Dodatkowo horrory Jordana Peele’a to kino poruszające trudne tematy przemocy na tle rasowym, które szczególnie teraz są na świecie delikatnym tematem.
Nie inaczej jest z nową wersją Candymana, który stał się poniekąd symbolem terroru i prześladowań dotykających osoby czarnoskóre od lat. Pod ręką DaCosty, zabójca z Cabrini-Green (dzielnica Chicago) nabrał głębi społecznej, która ma zwracać uwagę na rasizm i brutalność policji w kinie grozy, które z pozoru nie ma miejsca na tego typu tematykę. Nowy Candyman to też wypadkowa takich produkcji jak Lovecraft Country, Oni i oczywiście filmów Peele’a, ale niestety przez nacisk na społeczny manifest obrazu, nowy Candyman stracił siłę napędzaną strachem widzów.
Candyman? To tylko miejskie legendy…
Nowy Candyman przejmuje historię, którą znamy z filmu Bernarda Rose’a i buduje na niej swoją własną. Nia DaCosta obrała sobie za cel młodą, czarnoskórą parę, która obraca się w artystycznym świecie nowoczesnego Chicago. Zresztą sztuka to idealne miejsce na wykrystalizowanie się tak silnego przekleństwa, jakim jest Candyman. Kiedy jeden z głównych bohaterów szuka inspiracji w miejskich legendach, odkrywa przerażający świat zbrodni, który nie tylko go wciąga, ale ożywia coś, czego praktycznie nie da się zatrzymać. Niestety dobre kino grozy kończy się u DaCosty dokładnie w połowie filmu. Reżyserka znakomicie pokazuje wielkie miasto napędzane pieniędzmi białych i różnice, jakie dzielą jego mieszkańców. Dodatkowo osadza swoich bohaterów w dzielnicy, gdzie właściwie poza nimi nie ma tak bogatych czarnoskórych lokatorów, a blokowiska toczy bieda i terror. Kiedy dochodzi już do wybudzenia tytułowego potwora, jesteśmy świadkami świetnych scen, gdzie sztuka nowoczesna miesza się z morderstwami, a zagrożenie jest niewidoczne i niezwykle brutalne. To charakterystyczna też dla Peele’a mieszanka specjalnie osadzonych w historii detali, ujęć i niedomówień. Niestety, kiedy film odkrywa przed finałem wszystkie karty, miejska legenda wietrzeje i traci na sile. Bardzo szybko przerażający manifest wieloletniego terroru rasowego zamienia się w kolejnego zabójcę z hakiem zamiast ręki. Nie doczekamy się też w filmie głównego tematu muzycznego ze zwiastuna (remiks piosenki Destiny’s Child: Say My Name), który w każdym filmie Jordana Peele tak bardzo akcentuje i nim wzmacnia cały klimat.
Przeczytaj: Ciężka jest głowa, która nosi koronę. Recenzja filmu „Zielony Rycerz. Green Knight”
Udany “test drive”
Nia DaCosta stworzyła nietypowe kino grozy, które wymaga jeszcze poprawek, ale jest na pewno ciekawym spojrzeniem na legendę Candymana. Horrory wzniosły się w ostatnich latach na bardzo wysoki poziom i trzeba naprawdę się napracować, żeby zachwycić wymagających fanów. Produkcje takie jak Wiedźma, Hereditary, Midsommar, czy właśnie My pokazują, że ten gatunek ma się świetnie, a co najlepsze, jest w nim miejsce na trudne społeczne tematy. Szkoda, że Candyman stracił werwę w połowie tego wyścigu, bo zdjęcia, koncept i kreacje aktorskie dają na początku dużo nadziei.
Ocena: 6,5/10
Recenzja filmu powstała dzięki współpracy z siecią kin Cinema City, która umożliwiła udział w seansie.
Candyman ma swoje zasłużone miejsce w panteonie seryjnych zabójców i kinowych potworów. To obok Jasona Voorheesa (Piątek 13-go), Michaela Myersa, czy Freddy’ego Kruegera jedna z najważniejszych postaci amerykańskiego kina grozy. Jednak pod batutą Jordana Peele’a nabrał zupełnie nowego znaczenia, stał się ikoną ponadpokoleniowego terroru, który dotyka osoby o czarnym kolorze skóry. Zobacz także Co obejrzeć […]
Obserwuj nas na instagramie: