Jak „Władca Pierścieni” prezentuje się 20 lat później? Byliśmy w 2022 roku w kinie na trylogii Petera Jacksona [opinia]
Obserwuj nas na instagramie:
W tym roku minie równo 20 lat od wejścia na kinowe ekrany filmu Władca Pierścieni: Dwie wieże, a za rok dwie dekady skończy Powrót Króla. Korzystając z tego, że na przestrzeni ostatnich miesięcy produkcje można było zobaczyć w kinach, postanowiłem sprawdzić, jak zestarzały się filmy Petera Jacksona.
Władca Pierścieni jak Kevin sam w domu
Lata temu mniejsza i młodsza wersja mnie z zaciekawieniem obserwowała na ekranie telewizora losy pewnych hobbitów, czarodzieja, śmiesznego krasnoluda, elfa z łukiem, któremu nigdy nie kończą się strzały i odważnego Aragorna. Władca Pierścieni bardzo często leciał (i nadal leci) w telewizji. Przez lata uważałem tę trylogię za coś, co po prostu zawsze się ogląda. Taki trochę Kevin sam w domu albo Znachor. Kiedy byłem już nieco starszy i po raz enty oglądałem Powrót Króla, pomyślałem sobie, że pewnie w 2003 roku przybycie Rohirrimów pod Minas Tirith musiało robić ogromne wrażenie. Zrealizowana z rozmachem scena, w której jeźdźcy gromią orków pod stolicą Gondoru jest dziś chyba moją ulubioną z całej trylogii i pewnie jedną z najbardziej ulubionych scen w historii kinematografii.
Pomyślałem też, że dobrze by było kiedyś zobaczyć w kinie wszystkie trzy filmy Petera Jacksona. Bo Władca Pierścieni stał się ikoną. Pozycją kultową. Żadna ekranizacja twórczości Tolkiena nigdy przedtem nie była realizowana na taką skalę. Trylogia zdobyła łącznie siedemnaście Oscarów i dziś spokojnie stawiamy wchodzące w jej skład produkcje wśród najlepszych filmów w historii. Okazja na zobaczenie ich na dużym ekranie nareszcie się przytrafiła. Co prawda tytuły wchodziły też w skład nocnych maratonów filmowych, ale mają jednak one to do siebie, że są nocnymi maratonami filmowymi. Różne rzeczy się tam dzieją, a i ciężko jest tyle wysiedzieć bez zaśnięcia. Pojedyncze seanse rozłożone na przestrzeni dziesięciu miesięcy pozwoliły mi nieco lepiej przeanalizować, jak te filmy wyglądają dziś: odpowiednio 21, 20 i 19 lat po swoich premierach.
Władca Pierścieni ma swoje wady
Abstrahując od tolkienowskiego oryginału, warto zaznaczyć, że ogólny zarys fabularny Władcy Pierścieni nie jest specjalnie odkrywczy. Opowieść o walce dobra ze złem brzmi sztampowo, a czytając i oglądając Władcę po raz pierwszy, już na etapie opuszczenia Rivendell przez Drużynę jesteśmy w stanie odgadnąć, jak cała przygoda się skończy. Kluczem jest oczywiście to wszystko, co dzieje się pomiędzy. I z tego trylogia nadal wywiązuje się świetnie – szczególnie na wielkim kinowym ekranie.
Nawet te mniej porywające sekwencje, jak wizyta Drużyny w Lórien (nie bijcie, ale nigdy nie lubiłem tego fragmentu), wypadają w tym rozrachunku lepiej. Nie oszukujmy się – Władca Pierścieni to w dużej mierze widowiskowe zdjęcia i doskonałe wykorzystanie filmowych lokacji. Użycie kadrów przedstawiających ośnieżone, górskie szczyty sprawia, że mamy okazję podziwiać piękno Nowej Zelandii, rozkoszując się tym samym, czym mogli rozkoszować się kinowi widzowie dwie dekady temu. Będąc przy obrazie, pojawia nam się także pierwszy minus i element, który próby czasu nie przetrwał. Chodzi o efekty specjalne. Oczywiste jest to, że technologia stale się rozwija i rozwiązania sprzed ponad dwudziestu lat dzisiaj w kinie mogą już nie mieć racji bytu. Taka kolej rzeczy jest jednak naturalna i czepianie się czegoś, co starzeje się bardzo szybko, może zostać uznane za szukanie argumentów na siłę.
W wielu przypadkach da się przymknąć oko na pewne elementy wizualne Władcy Pierścieni, szczególnie gdy nie grają one na ekranie pierwszoplanowej roli i występują na dalekim planie. Dziś jednak z lekkim zażenowaniem patrzymy na słynną scenę, w której Legolas powala olifanta, a potem dziarsko zjeżdża po jego trąbie. Albo wtedy, gdy Merry i Pippin podróżują wraz z Drzewcem przez Fangorn. Lub w kluczowym momencie historii, kiedy z perspektywy Sama obserwujemy Frodo wchodzącego do Góry Przeznaczenia. Takich elementów jest w całej trylogii sporo. Nie psują one zbytnio wrażeń z ogólnego seansu, ale w kinie widać je jeszcze bardziej niż na ekranie telewizora. Podobnie sprawa ma się w przypadku walk, gdzie dynamiczny montaż wręcz męczy i przyprawia o zawroty głowy. Dotyczy to większości starć, zwłaszcza gdy jesteśmy blisko postaci. Tutaj także mniejszy ekran ma o wiele większą przewagę pod względem przyjemności z oglądania.
Howard Shore – czapki z głów
Kinowy Władca Pierścieni pod dwoma względami zdecydowanie spełnił moje oczekiwania. Pierwszym z nich są sceny batalistyczne, kiedy na wielkim ekranie w całej okazałości możemy podziwiać poszczególne armie – orkowie w Isengardzie, pod Helmowym Jarem, Minas Tirith czy wreszcie wspomniana już przeze mnie odsiecz, z którą przybyli jeźdźcy Rohanu. Wygląda to na ekranie bardzo imponująco i nadal robi wrażenie – chociaż od tego czasu nie takie rzeczy widzieliśmy już w kinach. Drugim czynnikiem, który wciąż powala w kinie jest dźwięk. Odgłosy walki, ryk orków, okrzyki ludzi czy wreszcie muzyka. Howard Shore stworzył dla trylogii wiele niezapomnianych kompozycji: od sielankowych motywów z Shire, przez złowrogie dźwięki Isengardu, po bohaterską szarżę Rohańczyków. Muzyka była i nadal jest bardzo charakterystycznym, rozpoznawalnym elementem Władcy Pierścieni. I co najważniejsze, wciąż brzmi ona bardzo dobrze, a sala kinowa tylko wzmacnia jej moc w filmach. I wciąż robi wrażenie.
Howard Shore – Concerning Hobbits
Władca Pierścieni nie dla nowych widzów?
Jak w obliczu tego wszystkiego zestarzał się Władca Pierścieni? Biorąc pod uwagę czas jego powstania i dwie dekady na karku, powiedziałbym, że nieźle. Wiadomo, że pewnych rzeczy po prostu nie da się przeskoczyć. Pomimo paru wad, seans trylogii w kinie jest dziś nadal przeżyciem. Zwłaszcza jeśli udajemy się na niego pierwszy raz w życiu. Patrząc jednak szerzej, można doszukać się w filmach łyżki dziegciu – i to całkiem sporej. Pomijając wspomniane wcześniej czynniki, takie jak odrobinę archaiczne efekty specjalne czy mało współczesne podejście do zaskakujących zwrotów akcji, nie pomaga również długość filmów. Całość trwa blisko dziesięć godzin. W dobie bingewatchingu nie jest to może dużo, ale Władca Pierścieni ma to do siebie, że do łatwych i przyjemnych produkcji raczej nie należy. To dzieło, na którym trzeba się skupić i wejść w ten świat, bez nerwowego zerkania na telefon czy przerywania. Mimo wszystko nadal jest to pozycja świetna – nie tylko w swoim gatunku. To co, może teraz pora na seans w kinie pierwszej trylogii Gwiezdnych wojen?
W tym roku minie równo 20 lat od wejścia na kinowe ekrany filmu Władca Pierścieni: Dwie wieże, a za rok dwie dekady skończy Powrót Króla. Korzystając z tego, że na przestrzeni ostatnich miesięcy produkcje można było zobaczyć w kinach, postanowiłem sprawdzić, jak zestarzały się filmy Petera Jacksona. Zobacz także Co obejrzeć po „Reniferku”? Te seriale […]
Obserwuj nas na instagramie: