Bezczelny „Babilon” to Hollywood napisane Caps Lockiem [recenzja]
Obserwuj nas na instagramie:
Nie dajcie zwieść się jego magnetycznej krzykliwości, gwiazdorskiej obsadzie, ani nominowanej do Oscara ścieżce dźwiękowej Justina Hurwitza. Damien Chazelle przez trzy godziny dmucha dla nas pojemny balon o nazwie Babilon, a my przez cały czas mamy wrażenie, że pęknie z głośnym hukiem.
Jazda rollercoasterem – bez trzymanki i z torbą na wymioty
W trakcie seansu filmu Babilon nie przeszkadzał mi trzygodzinny chaos, w który wpędził mnie Damien Chazelle. Dałam się porwać wszystkim reżyserskim efektom budowania napięcia, śmiałam się z komediowych absurdów i wytrzeszczałam wzrok na obrzydliwych scenach. Po opuszczeniu sali kinowej razem z falą emocji opadł niestety entuzjazm wobec chaosu – bo niestety okazał się niekontrolowany. Można posadzić przy tym filmie obsypane nominacjami oscarowymi Wszystko, wszędzie, naraz i oba będą jechały na tak samo szybkim rollercoasterze, ale Babilon robi to bez trzymanki i pasów bezpieczeństwa, prowadząc do wymiotów.
Babilon prowadzi nas przez dantejskie piekło Hollywood
Niektórzy nazywają film Babilon „reżyserskim kaprysem”, który kosztował wytwórnię Paramount aż 80 milionów dolarów, a okazał się niestety gigantyczną komercyjną klęską oraz rozczarowaniem dla recenzentów. Z wierzchu wygląda na kolejny list miłosny do Hollywood, tym razem osadzonego w latach 20. u schyłku kina niemego, czyli momencie konfrontacji twórców z nową rzeczywistością. Babilon może oburzyć fanów, którzy spodziewają się kolejnej marzycielskiej historii rodem z La La Land, w którym Chazelle opowiadał o fabryce snów z sentymentalną nutą. Nowa produkcja reżysera to przy poprzedniku antyhistoria. Z każdym jej etapem zanurzamy się w kolejnych poziomach dantejskiego piekła, gdzie grzesznicy nie znają umiaru w zaspokajaniu swoich hedonistycznych potrzeb.
Przerysowane postacie Babilonu
Bohaterowie to symbole gnijącego środowiska – Nellie La Roy (Margot Robbie) spragniona wielkiej kariery, którą chce osiągnąć za wszelką cenę; Manny Torez (Diego Salva), będący klasycznym przypadkiem amerykańskiej drogi od pucybuta do… kogoś ważnego i przykładem trudów budowania kariery przez imigrantów w USA; Jack Conrad (Brad Pitt) niemogący pogodzić się z przemijaniem sławy.
Trzeba przyznać, że kreacje aktorskie są ciekawe, ale bardzo przerysowane, przez co odczłowieczające. Najciekawszymi okazują się wątki poboczne – felietonistki Elinor St. John (Jean Smart), trębacza Sidneya Palmera (Jovan Adepo), magnetycznej artystki Lady Fay Zhu (Li Jun Li) czy komicznego mafioza Jamesa McKaya (Tobey Maguire). W tle pojawiają się wątki romantyczne, trochę kryminału, ale przede wszystkim wielkie ambicje bohaterów, pompowane dużą ilością używek i codziennych ekscesów.
Scenariusz Chazelle’a brzmi jak monolog na afterparty
Szybko zrozumiałam liczne negatywne recenzje krytyków po światowej premierze Babilonu, które zarzuciły Chazzele’owi wybujałe ego. Pędząca fabuła, która co chwilę zmienia swój kierunek, kojarzy się trochę z pomysłami rzucanymi przez bywalców afterparty w narkotycznym zaćmieniu. Nie zarzucam reżyserowi bycia na haju, ale obrazuję go sobie w momencie tworzenia sceną, która pojawiła się w zwiastunie produkcji. Bohater Manny Torez krzyczy w niej po wciągnięciu kokainy: „Zawsze chciałem być częścią czegoś dużego! Czegoś, co przetrwa, co cokolwiek znaczy. Czegoś ważniejszego niż samo życie!”.
Zwiastun filmu Babilon
Okrucieństwa show-biznesu pokazywały już takie filmy jak klasyka noir Bulwar Zachodzącego Słońca Billy’ego Wildera, miniserial Ryana Murphy’ego Hollywood czy oscarowy film Quentina Tarantino. Łatwo zauważyć, że Chazelle podszedł w stronę szaleństwa tego ostatniego (z pewnością podczas seansu przyjdą wam do głowy Pewnego razu… w Holywood czy absurdalne gagi z Django). Babilon w porównaniu z poprzednikami w bezczelny sposób, jak żadna inna produkcja, dociera do blichtru Hollywood, ale brakuje mu odpowiedniego scenariusza, by udźwignąć pomysły pewnego siebie (albo może jednak zuchwałego?) reżysera.
Pissing, orgie i tona koksu – Babilon nie ma bezpieczników
Twórca postanowił włożyć wszystkie najmocniejsze idee w jeden projekt i postawił wszystko na jedną kartę. Naprawdę – wszystko. Scena otwierająca, a raczej scenisko, bo mija dobre kilkadziesiąt minut, zanim zobaczymy napisy otwierające film, to trochę Wielki Gatsby w wersji porno zmieszany z muzycznym wariactwem kierowanym szaleńczo i trafnie przez Justina Hurwitza, który zresztą stworzył idealną ścieżkę dźwiękową. Twórcy nie chcieli pokazać miasta grzechu z nutą niedopowiedzeń. Tutaj powiedziane jest wszystko – z wielokropkami, wykrzyknikami i Caps Lockiem – co Chazzele zobrazował sraczką słonia, pissingiem, toną koksu czy obscenicznymi orgiami. A przypominam, to dopiero pierwsza część filmu!
Kino do porzygu
Oszukałabym wszystkich, mówiąc, że na tym etapie film nie przyciąga uwagi. Ba, chcemy więcej i więcej, bo skoro już na początku seans przekroczył nasze oczekiwania, w dalszych częściach historii może wydarzyć się wszystko. Zeszły rok w rozrywce jednak wymęczył podobnymi formami. Pojawiła się mocna satyra na bogatych W Trójkącie, montażowo klepał nas po twarzy Elvis czy wspomniane Wszystko, wszędzie na raz, a efektami kusił Avatar: Istota Wody. Czy kinematografia nieuchronnie wkracza do ery, w której musi nadrobić tempo pędzącego świata? Jeśli tak, stoję po stronie osób buntujących się temu zjawisku. Film Chazelle’a biegnie i karze nam siebie dogonić, wpędzając nas w zadyszkę spowodowaną brakiem możliwości złapania tchu między scenami. Lecz jeśli lubicie dawać sobie wycisk, po którym robi się trochę niedobrze ze zmęczenia – bardzo możliwe, że to film dla was.
Nie dajcie zwieść się jego magnetycznej krzykliwości, gwiazdorskiej obsadzie, ani nominowanej do Oscara ścieżce dźwiękowej Justina Hurwitza. Damien Chazelle przez trzy godziny dmucha dla nas pojemny balon o nazwie Babilon, a my przez cały czas mamy wrażenie, że pęknie z głośnym hukiem. Zobacz także Co obejrzeć po „Reniferku”? Te seriale powinny wam się spodobać Początki […]
Obserwuj nas na instagramie: