Pearl Jam – “Gigaton”: legenda grunge’u może i bez zaskoczeń, ale wciąż w formie [recenzja]
Obserwuj nas na instagramie:
Nie zmienię zdania wyznawców teorii Pearl Jam skończył się na “Ten“, To już nie ten sam Pearl Jam. To co, mogę jedynie zrobić, to spróbować przekonać nieprzekonanych, że najnowszy album grunge’owej legendy, choć nie zaskakuje – wciąż jest dobry.
Nowy album Pearl Jam – rewolucji tu nie będzie, ale będzie przyjemnie
Najmocniej Gigaton może rozczarować tych, którzy, podobnie jak ja, rozpływali się nad pierwszym singlem zapowiadającym ten album – Dance of Clairvoyants. Dziś już wiemy, że utwór ten był jedynie udanym eksperymentem o nowoczesnym brzmieniu, który miał wywołać to, co wywołał – burzę skrajnych emocji, od uwielbienia, przez niezrozumienie, może nawet u niektórych po nienawiść. Zabieg udany, choć wielka szkoda, że niepociągnięty dalej.
Po takiej zapowiedzi mocno liczyłam, że Pearl Jam na nowym albumie zabawi się formą, że faktycznie zaryzykuje (bo co 30-letni zespół z 11 albumami na koncie ma jeszcze do udowadniania?) i postawi na eksplorację możliwości, jakie daje dzisiejsza technologia. Choć jestem raczej fanką organicznych brzmień, w Dance of Clairvoyants perfekcyjnie udało im się połączyć współczesność ze swoim klasycznym, gitarowym sznytem. Niestety Pearl Jam mimo to postawił na zachowawczość i zaserwował nam bardzo poprawny i przyjemny album, ale bez większych fajerwerków. Choć nie brakuje mu też momentów, które przykuwają moją uwagę na dłużej.
Gigaton – wszystkie oblicza Pearl Jam na jednym albumie
Mamy tu w zasadzie wszystko, co grupa z Seattle serwowała nam przez lata i to, co w niej najlepsze. Zwolennicy teorii “kiedyś to było…” odnajdą tu powrót do solidnego, grunge’owego grania z początków kariery Pearl Jam – chociażby w otwierającym album, zadziornym utworze Who Ever Said, uderzającym już od pierwszych dźwięków, niczym (bardzo przyjemny!) młot – Quick Escape, Never Destination oraz jednym z moich ulubionych – Take The Long Way z chwytliwym, szarpanym rytmem.
Trochę świeżego i bardziej nowoczesnego grania znajduję, m.in. w energetycznym singlu Superblood Wolfmoon oraz oczywiście, wspominanym już Dance of Clairvoyants, nad którym chyba nie ma się co już rozwodzić. Genialna, kompletna kompozycja, będąca wyjątkowo jaskrawym (choć o dziwo nieodstającym od reszty) elementem tego albumu. Wciąż moim ulubionym.
Gitarowe granie w subtelnej formie
Nawet miłośnicy solowych poczynań Eddiego Veddera z Into The Wild, odnajdą na Gigatonie coś dla siebie w postaci kojących, akustycznych utworów. Tu mamy całą, zdecydowanie bardziej minimalistyczną końcówkę albumu, czyli Buckle Up, Comes Then Goes, Retrograde oraz River Cross. Ta czwórka niespodziewanie wskakujące między gitarowe solówki i spokojnie płynąc, zwalnia nagle tempo całego albumu.
I w takiej formie też tkwi piękno gitarowego grania! Łączy się ono zresztą z ekologiczną otoczką i przesłaniem, idącym za albumem Gigaton (tytuł oznacza jednostkę, w której naukowcy podają ilość utraconego lodu z największych pokryw lodowych Ziemi na Grenlandii i Antarktydzie). Idea bycia blisko natury wybrzmiewa również między innymi w warstwie tekstowej Retrograde.
Pełen emocji kunszt liryczny Eddiego Veddera
Na Gigatonie nie brakuje również pełnej nadziei i refleksji nad kondycją człowieka lirycznej odsłony Veddera. W tym przypadku wyjątkowo urzekł mnie utwór Alright – minimalistyczna kompozycja, podkreślona niepokojącym pulsowaniem i plemiennymi bębnami. Tak niewiele potrzeba!
It’s alright to be alone,
To listen for a heartbeat, it’s your own.
It’s alright to quiet up,
To disappear in thin air, it’s your own.
Dużo tu emocjonalnych wersów. Cisnący łzy do oczu monolog do utraconego przyjaciela w Comes and Goes; zamykający album, psalmiczny utwór River Cross z przejmującymi, mantrycznymi wersami Share the light, Won’t hold us down, czy jakże aktualny przekaz Seven O’Clock, z powtarzanym, wymownym Must to be done na końcu. Trudno nie docenić kunsztu pisarskiego Veddera, który kolejny raz z łatwością trafia w emocje słuchacza.
Wśród tych poruszających wersów, znajdujemy tu również mocniejsze teksty, jak chociażby w Quick Escape, gdzie Vedder nie oszczędził obecnego prezydenta Stanów Zjednoczonych – Donalda Trumpa.
The lengths we had to go to then
To find a place Trump hadn’t fucked up yet.
Pearl Jam – zespół, który nic już nie musi, a wciąż dobrze mu to wychodzi!
Ten album, to cała paleta brzmień i możliwości Pearl Jamu. Od soczystych riffów, po subtelne gitary niczym z albumu Unplugged. To również cała paleta barw i manierycznych sposobów śpiewania Veddera, który momentami wściekle docina, a za chwilę wręcz uwodzi swoim głosem.
Gigaton, to nic odkrywczego w karierze Pearl Jam. Nie sprawia, że rozszerzają mi się źrenice, włosy się jeżą, a dreszcze zachwytu przechodzą po plecach. Mimo to, gdy pozbywamy się jakichkolwiek oczekiwań, albumu słucha się naprawdę przyjemnie i nie mam problemu z zapętlaniem go przez kilka godzin. Pearl Jam już naprawdę nie musi mi nic udowadniać. Może to i dobrze!
Pearl Jam – Gigaton, [ODSŁUCH]
Nie zmienię zdania wyznawców teorii Pearl Jam skończył się na “Ten“, To już nie ten sam Pearl Jam. To co, mogę jedynie zrobić, to spróbować przekonać nieprzekonanych, że najnowszy album grunge’owej legendy, choć nie zaskakuje – wciąż jest dobry. Zobacz także Co obejrzeć po „Reniferku”? Te seriale powinny wam się spodobać Początki polskiego rapu: pierwsze […]
Obserwuj nas na instagramie: