Patrick the Pan zostawił za sobą masochizm – wywiad
Obserwuj nas na instagramie:
Patrick the Pan to sceniczne wcielenie Piotra Madeja. Na poły nostalgiczne, na poły nieokiełznane – zależy od tego, w jaką nutę trafi. W naszej rozmowie zdradził się ze słabością do zapachów oraz zapewnił, że muzykę należy podawać odpowiednio – jak dania w restauracji.
Patrick the Pan i jego ciekawy przypadek
Patrick the Pan w tej chwili jest na ostatniej prostej, dzielącej go od wydania swego czwartego, studyjnego albumu. Na tym etapie opowiada, jak bardzo zmienił się on, a również – jak zmieniła się jego muzyka.
Płyta Miło wszystko nie doczekała się jeszcze oficjalnej daty premiery, lecz warto zapisać sobie w kajeciku osobę Patricka, gościa, który od palców u stóp aż po czubek głowy żyje muzyką.
Patrick the Pan – wywiad
Maja Kozłowska: Istnieją takie psychotesty, które po rozwiązaniu określają, w jakim jesteś wieku – mentalnie. Jak myślisz, ile lat miałaby Twoja muzyka?
Patrick the Pan: Wydaje mi się, że moja muzyka obecnie jest jak Krzysztof Ibisz. Trzy lata temu, po premierze płyty trzy.zero odpowiedziałbym, że ma czterdzieści, dziś – że tylko dwadzieścia cztery. To wszystko zależy od tego, co na bieżąco dzieje się w naszym życiu. Pomimo czasów czuję się bardzo dobrze psychicznie, jestem szczęśliwy co oczywiście odbija się na tym, co i jak tworzę. Płyta, która ukaże się, mam nadzieję, na początku przyszłego roku, będzie zupełnie inna niż poprzednia. W skrócie, będzie odwrotnym biegunem albumu trzy.zero.
Zatrzymując się przy trzy.zero – ten tytuł to dość oczywista symbolika, w popkulturze mamy też zresztą utrwaloną wizję tego, że kiedy zmienia się cyferka z przodu, to coś się kończy. To jasne, że nie działa to na zasadzie takiego nagłego kliknięcia, ale patrząc globalnie – co wówczas się dla Ciebie, nie skończyło, ale zaczęło?
Patrick the Pan: Głębsza świadomość samego siebie: tego jakim jestem człowiekiem, jakie mam potrzeby, czego i kogo chcę, a czego nie. Czuję, że teraz moje podejście do życia w ogóle jest twardsze, bardziej stanowcze i zdecydowane.
Patrick the Pan – Cham
Patrick the Pan i piosenki na trzech akordach
Jaka była najpoważniejsza muzyczna decyzja, którą podjąłęś od tego czasu?
Patrick the Pan: Postanowiłem, że nie będę więcej pracował w sposób zakrawający o masochizm. Do tej pory miałem wygórowane wymagania względem siebie. Często wynikało to z kompleksów, że nie jestem wykształconym muzykiem. Czułem, że jako ta osoba z zewnątrz muszę nieustannie coś udowodnić kolegom i koleżankom po fachu. Dziś widzę i wiem, jakie to głupie było. Zawsze wymyślałem jakieś harmonicznie i technicznie skomplikowane piosenki, teraz już się tego wyzbyłem i nauczyłem się stawiać na prostotę. W którymś momencie zadałem sobie pytanie, dlaczego piszę numer parę miesięcy – zarówno muzykę, jak i tekst, a gdy ktoś przychodzi do mnie, jako do producenta, to potrafię z nim stworzyć utwór w kilka dni. Na moim podwórku zależy mi o oczko bardziej, ale pojąłem, jak przenosić dynamikę pracy, przy której finalna jakość piosenki nie jest stratna.
To dla mnie duża rewolucja, to eksperymentowanie z metodologią pracy. Dzięki temu powstaje zupełnie nowa muzyka, prostsza, łatwiejsza, przyjemniejsza. Kiedyś nie wyobrażałem sobie stworzyć piosenki – powiedzmy – na trzech akordach. Moje wygórowane ego i bezsensowne oczekiwania zwyczajnie mi na to nie pozwalały, a dziś mam z tego masę przyjemności. Autentycznie zacząłem ponownie czerpać taką zwykłą i najprostszą przyjemność z robienia muzyki. Po premierze płyty trzy.zero czułem właściwie tylko ulgę, cieszyłem się szczerze, że mam to za sobą. Teraz, kiedy nowy album jest bardziej niż mniej skończony, nadal czuję prawdziwy fun. Idę do studia, bawię się świetnie, puszczam te numery w domu i do nich tańczę… Do tej pory przy okazji premier często myślałem: nareszcie to wypuszczam, w końcu mam wolne od muzyki. Teraz mam ochotę siadać dalej i robić kolejne rzeczy, płyty.
Mówisz o swoim ego. To dobra rzecz, czy zła?
Patrick the Pan: Jakieś trzeba mieć, bo inaczej jesteś chorągiewką: zwiewny i zmienny, ale ważne wiedzieć, kiedy rośnie za duże i umieć to kontrolować. W tej branży – szczególnie, gdy zaczynasz osiągać sukcesy – można łatwo się zachłysnąć i myśleć, że się jest nie wiadomo kim. Przez chwilę jesteś na listach przebojów, wszyscy chcą z tobą rozmawiać, wyprzedajesz koncerty, a za dwa lata mało kto o tobie pamięta, bo nie robisz niczego nowego albo wypuszczasz słabsze piosenki i nagle już dzieje się źle. Dopiero później dociera do ciebie, że zabawa w muzykę to fale i sinusoidy, że nie zawsze będzie tak dobrze. Te ekstrema w połączeniu z kruchością i dużą wrażliwością, która cechuje wielu artystów sprawiają, że przestaje się to dźwigać psychicznie. Z drugiej strony to właśnie te cechy sprawiają, że w ogóle człowiek zajmuje się sztuką, więc to jedno, wielkie, chore błędne koło.
Patrick the Pan – muzyce potrzeba zaangażowania
Sięgając do Twojej płyty – zatrzymajmy się na chwilę przy sezonach i epizodach – do jakiego serialu, z tych, które obejrzałeś, mógłbyś napisać soundtrack, łącząc swoją wrażliwość z klimatem obrazu?
Patrick the Pan: Obejrzałem w czasie pandemii tyle filmów i seriali, że już mi się to wszystko miesza. Mam parę ulubionych, które od razu mi się pchają na język przy tym pytaniu, jak Big Little Lies, The Affair czy Młody Papież, ale czy moja muzyka by tam pasowała? Nie wiem, pewnie nie. To wszystko jest bardzo względne, bo nasza percepcja lubi płatać nam figle. Odczucia i odebranie danej sceny wygląda zupełnie inaczej, gdy w tle brzmi smutna, melancholijna piosenka, a inaczej, kiedy jest to np. rockowy numer. Obie wersje mogą się sprawdzać, przerabiałem to dziesiątki razy kiedy pracowałem w teatrze i reżyserzy przymierzali do tej samej sceny różne utwory. A w ogóle to słyszałem, że osoby które profesjonalnie zajmują się synchronizacją, czyli doborem muzyki do seriali, nie powinny być muzykami. Że wtedy lepiej to wychodzi, bo mają do tego większy dystans. Rozumiem to.
Patrick the Pan – Tango R
Trzy. zero ukazało się dwa lata temu – czy od tego czasu zauważyłeś, czy pojawił się jakiś trend, który zdominował polską scenę alternatywną?
Patrick the Pan: Nie (śmiech). Chociaż, zauważyłem, że coraz więcej osób miesza w jednej piosence polski i angielski, co mi się potwornie nie podoba. Zaczęło się chyba od raperów, który jeszcze w miarę sobie z tym radzą: najlepszym przykładem jest schafter, który zrobił z tego swój styl. Najczęściej jednak słysząc ten zabieg gdziekolwiek, łapie mnie – będę teraz hipokrytą, ale trudno – cringe.
Artyści z tego kręgu mają zazwyczaj pewną pulę wspólnych słuchaczy – potrafiłbyś przypisać do nich jakiś wspólny mianownik? Gdzie styka się elektronika The Dumplings z brzmieniem Kwiatu Jabłoni i Twoim uczuciowym kołowrotkiem, że przyciągacie tę samą publikę?
Patrick the Pan: To nie kwestia wspólnego mianownika, tylko szerokiego spektrum zainteresowań słuchaczy. To zespoły wymagające poszukiwania oraz zaangażowania. Wymagające nie ograniczania się do włączenia najpopularniejszych radiostacji w kraju. Sam też słucham przeróżnych rzeczy. Wiem, kto to schafter, ale wiem też kto to Debussy. To wynika z tego, że jest się świadomym, zainteresowanym słuchaczem. Nie jest dla mnie tylko tłem, wypełniaczem ciszy, czymś puszczonym, żeby “gadało do nas”. Każdy gatunek może do ciebie przemówić, jeśli zostanie odpowiednio zaserwowany, to trochę, jak z jedzeniem.
Patrick the Pan – etatowość gubi się w byciu muzykiem
Czy twoim zdaniem, z tworzenia muzyki z nastawieniem na karierę, a nie na tworzenie samo w sobie, może wyjść coś dobrego?
Patrick the Pan: Do pewnego momentu, nie widzę w tym nic złego, bo to potrafi być mobilizujące. Gorzej jednak, kiedy robisz to tylko po to, żeby zostać sławnym i mieć pieniądze. Sporo jest takich osób, które niby robią muzykę, ale tak naprawdę bliżej im do celebrytów niż do faktycznych artystów. Czy to fajne? Niech każdy sam sobie odpowie. Wiesz, ja marzę o życiu z muzyki. Można powiedzieć, że od pewnego czasu to robię, ale również dlatego, że składa się na to bycie Patrickiem, bycie producentem i bycie muzykiem Dawida Podsiadły. Ale chciałbym kiedyś żyć tylko z bycia Patrickiem i wierzę, że się doczekam, cały czas na to pracuję. Chcę być popularny i zarabiać więcej, jasne, ale nie jest to celem, który mi przyświeca jako pierwszy. Przede wszystkim nie chcę chodzić do zwykłej pracy od dziesiątej do osiemnastej.
Wydaje mi się, że rutyna na dłuższą metę jest wyniszczająca. Gasi człowieka. Mam znajomych, którzy pracują w korporacjach, mają umowy o prace, kredyty na mieszkanie – ja jako muzyk nawet tego kredytu nigdy nie dostanę, bo moje przychody są nieregularne, ale nie czuję, że jestem jakkolwiek gorszy. Często słyszę, że ktoś mi nawet tego zazdrości. Jeden chce gotować, drugi malować, jeszcze ktoś marzy o dekorowaniu wnętrz, ale różne okoliczności oraz może strach, sprawiły, że nie robią tego, mimo, że byliby w tym świetni. Wszystkie moje zawodowe marzenia, są związane z tym co już robię.
Patrick the Pan ft. Ralph Kaminski – Imiona Tajfunów
Praca 10-18 cię nie interesuje, a praca 10-18 jako muzyk na etacie – mógłbyś tak żyć?
Patrick the Pan: (Śmiech) Zdarza mi się tak pracować, lecz to nadal nie jest siedzenie w biurze, przewracanie papierków, wysyłanie e-maili i wypełnianie tabelek w excelu. Dziś wyjechaliśmy z Gdańska o dziewiątej rano, a ja tak naprawdę cały czas jestem w pracy i będę w niej jeszcze do godziny dwudziestej trzeciej, kiedy skończę pakować busa ze sprzętem. To nawet cięższa robota niż zwyczajowy etat, ale kocham to. Po dniu takim jak ten, wracam do domu i jestem padnięty, usypiam w trzy sekundy, natomiast nie zamieniłbym tego na cokolwiek innego. Zajmuję się tym, co absolutnie uwielbiam, więc nie czuję się, jakbym był w pracy.
Czy jest coś, o czym chciałbyś opowiedzieć w swoich piosenkach, a o czym jeszcze nie miałeś szansy zaśpiewać na poprzednich płytach?
Patrick the Pan: Ja się obecnie uczę śpiewać o rzeczach prostych. Czuję, że piosenki, które są hiperuniwersalne, a nie robią się przy tym banalne i infantylne, są najtrafniejsze. I niestety najtrudniejsze. To niesamowite na ile sposobów można zaśpiewać o relacji dwojga ludzi. Kiedyś szukałem naprawdę abstrakcyjnych tematów do piosenek: żywot słonia z cyrku z zeszłego wieku, rosyjski astronauta w kosmosie, pies przywiązany do drzewa i tak dalej. Teraz, tworząc czwartą płytę, kompletnie tak nie umiem. Wyczerpałem jakiś limit. Aktualnie przesiewam serce i mózg i tam szukam inspiracji. Próbuję złapać za nogi podświadomość. Przeszedłem drogę, zarówno muzycznie, jak i tekstowo, przez jakieś dziwaczne, skomplikowane, niszowe sprawy, tylko po to, by dojść do wniosku, że to prostota jest tym co mnie interesuje.
Patrick the Pan – The Ballad of an Elephant
Patrick the Pan – mania kontroli i ulubione zapachy
Ostatnio polubiłam się ze słowem transparentność – stojąc na scenie, jako wokalista jesteś bardziej widoczny niż będąc tam jako instrumentalista. Z którą z tych ról czujesz się swobodniej? Czy do jednej albo do drugiej, musiałeś przywyknąć?
Patrcik the Pan: O wiele swobodniej (w znaczeniu mniej stresująco) czuję się jako czyjś muzyk – a dokładnie muzyk Dawida Podsiadły, bo tylko z nim występuję w takiej roli. To zupełnie inne, lżejsze, mniej stresujące uczucie, nawet, jeśli grasz Stadion Narodowy dla sześćdziesięciu tysięcy ludzi. Większy stres niż na stadionie zdarza mi się czuć w małym klubie dla 50 osób, ale jako ten stojący środku. W Patricku, nikt inny mnie nie zastąpi, u Dawida tak.
Co do drugiego pytania: grając z Dawidem musiałem przywyknąć, że nie każdy musi robić wszystko. To była ważna nauka, kiedy wydawało mi się, że na próbach np. za mało proponuję. Potrzebowałem zrozumieć, że od podejmowania fundamentalnych decyzji jest kierownik muzyczny. Naturalnie pracowaliśmy jako zespół, sugerowaliśmy, dyskutowaliśmy, ale czasami trzeba po prostu odpuścić, grać swoje. Przy Patricku wychodzi zaś ze mnie moja mania kontroli: ja mam władzę, podejmuję decyzje, mówię, jak ma być, nadaję temu ostateczny kierunek i kształt. To pochłania więcej energii, a także czasu – na analizowanie i takie ludzkie, przejmowanie się. Ale ja chcę tego stresu, poświęcenia i tych nieprzespanych nocy, bardziej niż czegokolwiek.
Patrick the Pan – O słowach
Marina Abramovic stworzyła pewien manifest artystyczny, a właściwie, ustosunkowała się do konkretnych punktów, które mogą być twórczym zapalnikiem, jak na przykład cierpienie, czy życie uczuciowe. Według niej, artysta powinien być erotyczny. Zgadzasz się z tym?
Patrick the Pan: Jeśli interpretujesz to jako mniej lub bardziej subtelne, acz gustowne odsłanianie czegoś, emocjonalny ekshibicjonizm – zgadzam się. Ludzie tego chcą. Czekają na to, co powiesz, czego oni sami się wstydzą. Sztuka ma nazywać i mówić na głos, to co ludzie czują podświadomie.
Na sam koniec: wszelka sztuka stoi blisko siebie. Ostatnio Paweł Swiernalis zabawił się z formą rzeźby – po co ty byś sięgnął, żeby opisać swoją muzykę inaczej niż dźwiękami?
Od paru dobrych lat poświęcam dużo uwagi zapachom. Bardzo świadomie dobieram perfumy, noszę różne w zależności od okoliczności i tak samo zwracam dużą uwagę jak i czym pachną inni ludzie, jak by to nie zabrzmiało. W szczytowym momencie tej fascynacji, czyli przed wydaniem trzy.zero bardzo chciałem by okładka tej płyty miała swój zapach. Znalazłem specjalną drukarnię, która mogła to zrobić (okazało się, że podobne zlecenie mieli ponad 10 lat temu), odbyłem spotkanie z profesjonalistką, która miała mi ten zapach stworzyć na podstawie nut zapachowych, które lubię. Niestety finalnie całe przedsięwzięcie okazało się za drogie i musiałem to zrobić symbolicznie – każdej piosence nadałem osobny zapach w opisie, w książeczce w środku płyty. Tu się jednak kończy moja potrzeba rozszerzania mojej działalności artystycznej o inne dziedziny sztuki.
Nigdy nie miałem bardziej wyszukanych pomysłów na tej płaszczyźnie. Lubię i potrzebuję sesji fotograficznych i teledysków, ale bardzo często bez skrupułów zostawiam dużo swobody ich twórcom. Daleko mi do takiego Ralpha Kaminskiego, który sam to wszystko wymyśla: od teledysków do scenografii czy kostiumów. Mam pomysły, ale moja wyobraźnia graficzno-wizualna do bogatych nie należy. Nie mam też manii, która kazałaby mi krzyczeć, że Patrick the Pan to sztuka w każdej możliwej formie. Ważne, żebym w muzykę był dobry.
zdjęcie główne: fot. Izabela Olczyk
Patrick the Pan to sceniczne wcielenie Piotra Madeja. Na poły nostalgiczne, na poły nieokiełznane – zależy od tego, w jaką nutę trafi. W naszej rozmowie zdradził się ze słabością do zapachów oraz zapewnił, że muzykę należy podawać odpowiednio – jak dania w restauracji. Zobacz także Co obejrzeć po „Reniferku”? Te seriale powinny wam się spodobać […]
Obserwuj nas na instagramie: