kadr z filmu „Trzy metry nad niebem”

Tak, te filmytragiczne. Ale i tak kochaliśmy je w czasach gimnazjum


23 lutego 2023

Obserwuj nas na instagramie:

Są produkcje, które w gimnazjum wydawały nam się ikoniczne. Po latach stwierdzamy, że zdecydowanie nie zasługiwały na to, by było o nich tak głośno. Jeśli urodziliście się pod koniec lat 90., to lista dla was.

W gimnazjum wydawało ci się, że to super filmy

Wszyscy mamy swoje filmowe i serialowe guilty pleasure. Dla wielu osób będą nimi produkcje, którymi zachwycaliśmy się podczas dorastania – od High School Musical po Zmierzch. Przy niektórych wciąż bawimy się fantastycznie, co nie oznacza, że są dobre. Jako reprezentanci pokolenia urodzonego w późnych najntisach (Ania – ’98, Jakub – ’99), wybraliśmy gimnazjalne perełki, które widzieli niemal wszyscy z naszych roczników i niejednokrotnie piali nad tymi tytułami z zachwytu. Po czasie oceniamy je jako mniej lub bardziej tragiczne. Oto selekcja filmowych koszmarków, które narobiły kiedyś dużo szumu.

kadr z filmu „Big Love” w reżyserii Barbary Białowąs

Po prostu walcz (2008), reż. Jeff Wadlow

Dla większości osób, które widziały ten film, pierwszą styczność z Po prostu walcz stanowiły sceny ulicznych mordobić, których kompilacje na YouTubie oglądaliśmy z muzyką Linkin Park w tle. Tak zakrzywiony obraz sztuk walki prawdopodobnie dla wielu osób skończył się brutalnym przebudzeniem przy okazji zapisania się na treningi lub – co gorsza – sprawdzenia swoich sił w ulicznej bijatyce. Nie pomaga fabuła, której dalszy przebieg jesteśmy w stanie odgadnąć po dwóch minutach filmu, będąca wręcz prostackim połączeniem motywów z Rocky’ego i Karate Kida. I tak, również nie pamiętaliśmy, że w Po prostu walcz grała Amber Heard. (Jakub Wojakowicz)

Ostatnia piosenka (2010), reż Julie Anne Robinson

Amerykański melodramat na podstawie powieści Nicholasa Sparksa Ostatnia Piosenka to jedna z produkcji, która zdecydowanie nie przetrwała próby czasu, tak samo zresztą, jak małżeństwo Miley Cyrus i Liama Hemswortha, którzy poznali się na planie produkcji. Płaska historyjka opowiada o zbuntowanej nastolatce, która zostaje zmuszona do spędzenia wakacji z ojcem. W małym miasteczku zakochuje się w miejscowym wyrzutku Blazie. Jak się poznają? Przystojniak wylewa na nią shake’a. A jak się domyślacie, w kiepskich melodramatach od „końskich zalotów” do wielkiej miłości jest bardzo prosta droga. Scenariusz tego filmu naprawdę nie ma sensu. I może obrażą się za to fanki i fani gatunku, ale sensu brakuje właściwie w każdym filmie na podstawie książek Sparksa. Po prostu niektóre z nich, takie jak Pamiętnik, ratuje obsada aktorska. (Ania Lalka)

Ted (2012), reż. Seth MacFarlane

Film, który na etapie gimnazjum robił wrażenie swoją niepoprawnością i grubiańskim humorem. Bo w końcu co jest śmieszniejszego niż seks, alkohol i narkotyki z domieszką odrobiny pierdnięć? Wszystko to w wykonaniu pluszowego misia. Kontrast postaci Teda i jego zachowania elektryzował. Dziś, słysząc kolejne żarty i gagi z udziałem perwersyjnej maskotki, powielające denne stereotypy ciężko nie odczuć zażenowania. Można doszukiwać się tu jakiegoś morału i głębi, próbować tłumaczyć ten film konwencją, ale nawet w jej obrębie Ted po prostu się nie broni. (Jakub Wojakowicz)

Step Up 3D (2010), reż. Jon M. Chu

Seria Step Up zadebiutowała jako niskobudżetowy taneczny romans, w którym w tonie mezaliansu przedstawiana jest historia zbuntowanego tancerza ulicznego oraz prymuski-baletnicy. Filmowi zawdzięczamy huczne rozpoczęcie kariery Channinga Tatuma, rozwinięcie tanecznego szaleństwa kina amerykańskiego (wcześniej mogliśmy oglądać m.in. W rytmie hip-hopu czy Honey) i soundtrack pełen mieszanki r&b, hip-hopu i muzyki klubowej. I tak, jak można było jeszcze przymknąć oko na banalne historie z pierwszej oraz drugiej części, tak oglądanie po raz trzeci wtórnej opowieści o artystycznych marzeniach, tanich romansach i bitwach tanecznych, jest z perspektywy czasu męczarnią. Wtedy film zachwycił przede wszystkim technologią 3D, która na takim poziomie dopiero raczkowała, dziś pozostaje symbolem zmierzchu tanecznych trendów przełomów pierwszej i drugiej dekady XXI wieku. (Ania Lalka)

To tylko seks (2011), reż. Will Gluck

To właśnie film z Milą Kunis i Justinem Timberlakiem spopularyzował określenie friends with benefits. W polskim tłumaczeniu To tylko seks jako jeden z pierwszych przedstawił jasno koncepcję luźnej, długotrwałej relacji, w której ma być zabawnie, kumpelsko i przede wszystkim seksualnie – ale jednak bez zobowiązań. Jak wiemy po gigantycznym zainteresowaniu publiki filmami typu 50 twarzy Greya lub 365 dni, widzki uwielbiają produkcje, które jeszcze nie są porno, ale seks jest w nich istotnym elementem fabuły. Produkcja odniosła komercyjny sukces kasowy, zupełnie jak jego kalka z Ashtonem Kutcherem i Natalie Portman – Sex Story. Obie produkcje seks mają jednak głównie w tytule i obie – spoiler – kończą się tak samo sztampowo. Duetowi aktorskiemu nie można odmówić chemii na ekranie, ale dziś ten film naprawdę jest nudny jak flaki z olejem. (Ania Lalka)

Gwiazd naszych wina (2014), reż. Josh Boone

Ckliwa historia o dwóch chorych na raka nastolatkach na podstawie poczytnej powieści Johna Greena poruszyła miliony widzów. Para – w ich rolach Shailene Woodley i Ansel Elgort – poznaje się podczas spotkania grupy wsparcia dla młodzieży i od tego czasu jest praktycznie nierozłączna. Musimy przyznać, że akurat ten film nie należy do najgorszych, jakie powstały w tamtym okresie – jest po prostu bardzo pompatyczny. To produkcja z cyklu: jak znaleźć szczęście w obliczu tragedii. I trzeba byłoby mieć serce z kamienia, żeby choć trochę nie wzruszyć się na podobnych historiach, ale oglądając z perspektywy czasu melodramat Gwiazd naszych wina, w niejednej scenie przewrócimy oczami z powodu nierealistycznego scenariusza. To po prostu kolejny tani romans, nawet jeśli sili się na ambitną opowieść o umieraniu. (Ania Lalka)

Projekt X (2012), reż. Nima Nourizadeh

Jak gimnazjum, to pierwsze imprezy. A jak imprezy, to te największe i najlepsze, rodem z amerykańskich filmów. No i koniecznie w domach z basenem. Najpopularniejszym filmem o wielkiej imprezie z naszej młodości był Project X. Po latach jesteśmy w stanie stwierdzić, że produkcja ta nie wyróżnia się absolutnie niczym na tle innych filmów o imprezach, dzieląc z pozostałymi produkcjami o tej tematyce jeden bardzo istotny pierwiastek. Obrazuje dość sztampową amerykańską rzeczywistość nastoletnich imprez, która… jest mitem. Nie doświadczy jej widz ze Stanów, a tym bardziej z Polski. (Jakub Wojakowicz)

Miasto 44 (2014), reż. Jan Komasa

Gdy szkoły wysyłały nas w gimnazjum do kina, wybierane były produkcje mające aspekt jakkolwiek edukacyjny. Jednak jakimś dziwnym trafem praktycznie nigdy te filmy nie były dobre. Miasto 44 to produkcja, która na nastolatkach z gimnazjum mogła robić wrażenie swoją brutalnością, lekko wymuszonym patosem i podejściem do tematu powstania warszawskiego w sposób trochę ciekawszy niż w podręcznikach do historii. Ostatecznie jednak to film, w którym kuleje bardzo wiele aspektów. Poczynając od totalnie nieangażujących bohaterów, przez przeczące fizyce ujęcia, po scenę pocałunku pod ostrzałem zmontowaną z dubstepowym motywem, której historii i tak bym nie zrozumiał. (Jakub Wojakowicz)

Trzy metry nad niebem (2010), reż. Fernando González Molina

Jakiś czas temu ponownie obejrzałam hiszpański melodramat Trzy metry nad niebem, żeby przekonać się, czy był tak zły, jak go zapamiętałam. Był jeszcze gorszy. W filmie, do którego wzdychało wielu moich rówieśników, klisza goni kliszę. Buntowniczy Hache, uczestnik wyścigów motocyklowych, zakochuje się w „dziewczynie z dobrego domu”. Może się zestarzałam, ale bohaterowie, którzy mają milion red flagów, czyli sygnałów mówiących ci „uciekaj od niego!”, już mnie nie pociągają. Romantyzowanie bad boyów nadal jest w modzie – i tu znowu możemy powołać się na serię 365 dni z przemocowcem Massimo – co wcale nie oznacza, że produkcja zyskuje dzięki temu na jakości. Jestem przekonana, że przy tego typu filmach nie ocenia się ani rozumiem, ani nawet sercem. To po prostu fabularna fantazja erotyczna dla młodych kobiet, które chciały mieć romans ze szczyptą pikanterii. (Ania Lalka)

Big Love (2012), reż. Barbara Białowąs

Było co nieco o zagranicznych romansidłach dla nastolatków, nie mogło więc zabraknąć polskiego potworka w tej kategorii. Big Love uczyniło przez moment Antoniego Pawlickiego bożyszczem polskich gimbusek. Romantyzacja relacji między niestabilną dziewczyną i toksycznym zwyrolem była, delikatnie rzecz ujmując, niezdrowa. Reżyserka Barbara Białowąs bardziej niż z powyższego filmu zasłynęła z próby dyskusji z krytykiem jej produkcji, obecnym redaktorem naczelnym serwisu „Filmweb”. Zasłynęła – a może raczej totalnie się skompromitowała – nie potrafiąc obronić tragicznego scenariusza i nieudanych eksperymentów reżyserskich. „Trzeba zabić tę miłość”, cytując krytyka. (Jakub Wojakowicz)

Są produkcje, które w gimnazjum wydawały nam się ikoniczne. Po latach stwierdzamy, że zdecydowanie nie zasługiwały na to, by było o nich tak głośno. Jeśli urodziliście się pod koniec lat 90., to lista dla was. Zobacz także Co obejrzeć po „Reniferku”? Te seriale powinny wam się spodobać Początki polskiego rapu: pierwsze kasety, dissy i nadejście […]

Obserwuj nas na instagramie:

Sprawdź także

Imprezy blisko Ciebie w Tango App →