Marvel daje krok w dobrą stronę. “Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni” – recenzja
Obserwuj nas na instagramie:
Choć to powinno już dawno być normą, w katalogu Marvela wreszcie pojawił się superbohaterski film, którego niemalże cała obsada to przedstawiciele i przedstawicielki mniejszości, w tym wypadku azjatyckiej. To kolejny ważny krok w zapowiadanym zresztą od dawna przez studio kierunku prezentowania większej różnorodności. A idzie za tym naprawdę dobre i intrygujące kino.
Mówi się o nowym rozpoczęciu dla Marvel Cinematic Universe i faktycznie – o ile Czarna Wdowa, czyli poprzedni film z serii, otwarcie IV fazy MCU, klimatem i stylem kroczy twardo ścieżką wytyczoną przez wcześniejsze produkcje ze świata Marvela, tak Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni wprowadza nową jakość. Choć kilka elementów znanych i kochanych przez fanów i fanki filmów Marvela się nie zmienia, chociażby połączenie efektownego kina akcji z dużą dawką humoru. Choć tym razem efektowność nie jest osiągana za pomocą wieloosobowych, epickich scen – raczej nieco bardziej kameralnych walk.
Przeczytaj: „Czarna Wdowa” – film, którego potrzebowaliśmy wcześniej. Recenzja
Shang-Chi (Simu Liu) poznajemy, gdy mieszka w San Francisco i razem ze swoją przyjaciółką Katy (Awkwafina) pracuje jako parkingowy. Właściwie nazywa się Shaun, a imię, którego używa to jego amerykańska wersja. Katy i Shaun sami próbują się przekonać, że pasuje im “zwykłe życie”, które wiodą. Wtedy na ich drodze staje niespodziewana przygoda. A w zasadzie zderzenie z przeszłością Shauna.
Shaun, czyli Shang-Chi
Bo zanim do tego dojdzie, będzie on musiał wyjawić przyjaciółce skrywaną prawdę o sobie. Shang-Chi jest bowiem synem Wenwu (Tony Leung), złoczyńcy panującego nad legendarnymi, dającymi mu nieśmiertelność dziesięcioma pierścieniami, znanego także jako Mandaryn. Chiński wojownik przed laty porzucił życie przestępcy, by móc wieść spokojne życie z ze swoją ukochaną Jiang Li (Fala Chen).
Para doczekała się dwójki dzieci, Shang-Chi i jego siostry Xialing (Meng’er Zhang). Rodzinne szczęście niestety nie trwało długo, zostało brutalnie ucięte przez przeciwników mszczących się na Wenwu. W konsekwencji ten wrócił na ścieżkę zbrodni, chcąc iść nią razem ze swoim potomstwem. Shang-Chi i Xialing nie chcieli jednak pójść w ślady ojca. Po latach trójka spotyka się ponownie i, jak można się domyśleć, dochodzi do wielkiego starcia.
Nie tylko w czasie tego starcia, ale i we wcześniejszych scenach film naprawdę imponuje choreografią walk. Mimo, iż widać często mocny udział CGI. To swego rodzaju hołd dla sztuk walki i filmów podejmujących te wątki. Niektóre sceny zachwycają wysublimowaną, niemalże baletową choreografią, inne zaś dynamicznymi sekwencjami. Wątek zderzenia Wschodu z Zachodem, który w MCU został już nakreślony w Doktorze Strange’u (2016), tu wybrzmiewa pełnym głosem, pokazując azjatycką kulturę nie tylko przez amerykański pryzmat.
Wygadana Awkwafina i czarujący Tony Leung
W kwestii obsady Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni to film postaci drugoplanowych. Odtwórca głównej roli Simu Liu sprawdza się w niej – choć jego gra nie porywa, może nie należy do zapamiętywalnych, jest za to solidna i dopasowana do charakteru postaci. Jednak to inne gwiazdy błyszczą na ekranie mocniej – Awkwafina i Tony Leung. Ta pierwsza, serwująca cięte riposty, strzelająca słowami jak z karabinu maszynowego, szalejąca ze swoim przyjacielem w barach karaoke, jest urocza, zabawna i to głównie ona zapewnia filmowi ten znany z innych produkcji MCU faktor humorystyczny.
Ten drugi zaś zbudował postać charyzmatycznego, przerażającego, ale i potrafiącego być czarującym złoczyńcy, którym targają sprzeczne siły. To doskonałe wejście do amerykańskiego kina superbohaterskiego dla tego jednego z najpopularniejszych azjatyckich aktorów, znanego m.in. z ról w filmach Hero czy Spragnieni miłości.
A skoro już przy temacie samego kina superbohaterskiego, Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni to oczywiście pierwszy film MCU z tak znaczącą reprezentacją azjatycką. Szkoda, że dopiero teraz i oby nie był ostatnim takim. Po trzech fazach i dwudziestukilku filmach (Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni to 25. film MCU) Marvel musiał w końcu skupić się mocniej na dbaniu o reprezentacje mniejszości w swoich obsadach. Wiele osób nadal będzie zauważać te działania za niewystarczające, ale ważne, że to już się zaczęło.
Choć to powinno już dawno być normą, w katalogu Marvela wreszcie pojawił się superbohaterski film, którego niemalże cała obsada to przedstawiciele i przedstawicielki mniejszości, w tym wypadku azjatyckiej. To kolejny ważny krok w zapowiadanym zresztą od dawna przez studio kierunku prezentowania większej różnorodności. A idzie za tym naprawdę dobre i intrygujące kino. Zobacz także Co […]
Obserwuj nas na instagramie: