Materiały prasowe

“Kosztowało mnie dużo pracy, żeby przestać patrzeć na siebie, jak na pępek świata” – wywiad z Michałem Wiraszko z zespołu Muchy


26 sierpnia 2021

Obserwuj nas na instagramie:

Szaroróżowe to najbardziej zespołowa płyta Much – mówi Michał Wiraszko. Najnowszy album grupy, parafrazując słowa jednej z piosenek, mógł się nie wydarzyć, bo po drodze było sporo poważnych przeszkód. Na szczęście się udało.

– Zachłysnąłem się tym wszystkim i w wieku dwudziestu kilku lat odczułem mocne bąbelki w głowie – wspomina Wiraszko pierwsze lata działalności zespołu Muchy. Jak mówi, od tamtego czasu wiele się zmieniło w jego podejściu do bycia na muzycznej scenie. – Robienie tego z założeniem, żeby wystrzelić, nie jest dobre – twierdzi. Refleksja przyszła z czasem, a razem z nią wyczekiwana płyta grupy – Szaroróżowe.


Michał Wiraszko (Muchy) – wywiad

Anna Nicz: Lubisz ten moment, zaraz po wydaniu płyty, gdy udzielasz wywiadów, promujesz nowy materiał, dużo o nim opowiadasz? Tęskniłeś za tym?

Michał Wiraszko: Bardzo to lubię i bardzo tęskniłem. Siedem długich lat czekania spowodowało coś w rodzaju burzy hormonalnej na ostatniej prostej przed wydaniem albumu. Dla każdego artysty możliwość weryfikacji swojego dzieła jest momentem nagrody za emocje w nie włożone. I dowodem na to, że te emocje działają w dwie strony. Jeżeli ktoś chce z tobą porozmawiać na ten temat, to prawdopodobnie dlatego, że coś w związku z tym albumem poczuł. To jeden z najmilszych momentów i mam nadzieję, że początek całej sekwencji przyjemnych zdarzeń. 

Szaroróżowe ma długą, zawiłą historię, podobnie zresztą jak wasz zespół. Jakie było założenie na początku pracy nad tą płytą? Było jakieś?

Michał Wiraszko: Wszystko potoczyło się bardzo naturalnie. Pierwszym założeniem było przypomnienie Terroromansu i wszystkiego, co się przy tej okazji wydarzyło. Postanowiliśmy, że płyta po raz pierwszy wyjdzie na winylu. Reakcje ludzi na ten pomysł były tak obiecujące, że wymyśliliśmy koncert na Spring Breaku. Ten z kolei okazał się tak obiecujący, że zagraliśmy całe lato koncertowe i jesienną trasę. Te koncerty też były tak obiecujące, że usiedliśmy z chłopakami i pomyśleliśmy, że może warto dać sobie kolejną szansę. 

Pierwsze próby znowu były czymś obiecującym. Piosenki wyciekły z nas naturalnie. Nie mieliśmy wrażenia, że robimy coś na siłę, pod publiczkę, coś koniunkturalnego. Albo co gorsza – wbrew sobie. 

Muchy – Szaroróżowe

Zawiłość tej płyty polega na tym, że poszczególne etapy były przerywane. Gdy zaczęliśmy pisać piosenki, zachorował Stefan. Trwało to bardzo długo i był to dramatyczny czas. Myślę, że praca nad płytą dała Stefanowi dużo wiary i siły w tym ciężkim dla niego okresie. A z kolei tej płycie dała pewną sprawność w działaniu. Albo teraz, albo nigdy. Poczuliśmy przymus powalczenia o tę płytę. Z jednej strony nagrywaliśmy ją w świetnych warunkach łódzkiego studia Tonn, a z drugiej strony trochę na wariackich papierach i w dziwnej atmosferze. Nie wiedzieliśmy, czy ją dokończymy, czy będziemy w stanie ją grać, czy nie będzie to płyta pożegnalna zespołu. Doszliśmy do wniosku, że jeżeli nie w tym składzie, to już nie ruszamy dalej. Za dużo się wydarzyło, żeby teraz kombinować zastępstwo za Stefana, czy w ogóle nową formułę zespołu. 

Gdy wszystko to, co złe było już za nami, przyszła pandemia i wywróciła album do góry nogami na kolejne półtora roku. To, że powstawał w tak wyjątkowym okolicznościach sprawiło, że podjęliśmy błyskawiczną decyzję – cokolwiek by się nie działo, czekamy na przynajmniej częściowe unormowanie sytuacji. Nie wydamy płyty w lockdownie, bo to bez sensu. Widzieliśmy, co dzieje się z płytami wydanymi w tym okresie i nie chcieliśmy tego robić, bo za dużo krwi i blizn na to poszło. Czekaliśmy, aż się doczekaliśmy. W międzyczasie oczywiście pojawiały się pytania, czy to się w ogóle wydarzy, a jeżeli się wydarzy, czy będzie miało sens. To co dzieje się od maja jest rodzajem dobrego ekwiwalentu za ten ciężki czas. 

Myślisz, że artyści i artystki, którzy wydali płyty w czasie pandemii popełnili błąd? Niepotrzebnie się pospieszyli? Na przykład Krzysztof Zalewski.

Michał Wiraszko: To akurat wyjątek potwierdzający regułę. Myślę, że Krzysiek świetnie sobie poradził wydając tę płytę i chociaż częściowo ją ogrywając jeszcze w tamtym roku. Jasne, Taco wydał płytę i też sobie poradził, Quebo też, ale tak naprawdę jest dużo więcej przykładów płyt, które przepadły. A przynajmniej zrobiły dużo mniej, niż mogły w tak zwanych normalnych warunkach. Mam tu na myśli choćby płytę Artura Rojka, która w tej chwili odzyskuje stracony rok. Rosalie., Swiernalis czy Skubas to poniekąd “ofiary” pandemii i  bardzo nie chciałem, żeby tak było w naszym przypadku. 

Jak na tej linii czasu układają się piosenki z Szaroróżowe? One także powstawały na różnych etapach?

Michał Wiraszko: Nie wiem jak ty powstała w pierwszym rzucie razem z Obok ulic i miejsc i z piosenką Miłość. To była jesień 2018. W styczniu tamtego roku zaczęliśmy pracować nad nowymi rzeczami, powstały piosenki Lato 2010, Plemiona i Złocenia. W maju na dobre zaczęła się choroba Stefana. Jak tylko pod koniec sierpnia wyszedł ze szpitala, zapytaliśmy: Dobra, możesz grać? Mogę. Chcesz pracować? Chcę.

We wrześniu pojechaliśmy nagrywać płytę. Dwie trzecie materiału powstało na przestrzeni kilku tygodni bardzo intensywnej, pozbawionej oczekiwań i spekulacji pracy. Niosła nas jakaś energia. Pewna powinność dokończenia tego pomysłu.

Przeczytaj: Muchy – „Szaroróżowe”. (Foto)relacja z koncertu premierowego w poznańskiej Meskalinie

Muchy Szaroróżowe koncert premierowy Poznaniu michał wiraszko wywiad
fot Katarzyna Mieszawska

Bez tej płyty historia zespołu byłaby niepełna. Skończyłaby się w momencie rozdroża osobowo-artystycznego, które nam się przydarzyło i które postrzegam jako pewne echo intensywności naszej pracy przez lata 2005-2013. W tej chwili, nawet jeżeli to jest ostatnia płyta zespołu, uważam, że jest to pełna historia. Bardzo tego potrzebowałem. Nie tylko jako wokalista zespołu Muchy, ale jako człowiek; żeby wiedzieć, że mam te rozdziały podomykane. Dziś mam na siebie kilkanaście pomysłów, jakiekolwiek one nie będą – rozdział pt. Muchy jest dla mnie całością. Daje mi to oddech, wytchnienie, pewność, że warto walczyć o swoje. 

Ta płyta jest właśnie walką o swoje? O swoje zespołu Muchy i was jako muzyków?

Michał Wiraszko: Zdecydowanie. Gdybyśmy skończyli dyskografię na Karma Market czy na wznowieniu Terroromansu, bylibyśmy zespołem okolicznościowym. Zespołem, który miał swoje pięć minut, zrobił cztery płyty, potem płytę koncertową, płytę z muzyką do filmu, reedycję debiutu i tak co pięć lat wyświetla się i gra największe przeboje. Album Szaroróżowe był mi potrzebny do uwierzenia w siebie, w to, że jeszcze umiem, że jeszcze warto i przede wszystkim do przekonania się, że ktoś na to czeka. 

Mieliście wątpliwości co do tego, czy ktoś na was jeszcze czeka?

Michał Wiraszko: W momencie, gdy grasz koncert w Lublinie w roku 2008 i przychodzi kilkaset osób, a potem grasz w tym samym miejscu w roku 2014 i przychodzi osób kilkadziesiąt, to uwierz mi – można zwątpić. Gdy grasz sto koncertów rocznie, a potem tych koncertów jest 15 to też masz wrażenie, że to już nie jest ta intensywność, świeżość i ta wymiana energii. Jakkolwiek new age’owo to zabrzmi, mocno wierzę, że clou muzyki tkwi w emocjach i wymianie myśli z odbiorcą. Obojętnie, czy muzyka jest ubrana w elektronikę, hip-hopowy beat, gitary czy instrumentarium folkowe – to już kwestia wtórna. Istotne jest, jak zadziałasz, co z siebie wydobędziesz i jak zostanie to odczytane. A niepewność zawsze nosisz ze sobą.

Można stracić wiarę, jak powiedziałeś. Ale z drugiej strony okolice 2014 roku to ciekawy moment na polskim rynku muzycznym. Ludzie zmienili upodobania koncertowe, zmieniła się także publika.

Michał Wiraszko: Oczywiście. Pokolenie pierwszych fanów Much poszło w tak zwane dorosłe życie i przestało aktywnie uczestniczyć w muzyce. Przyszedł czas zespołów w formacie producent plus wokalista/wokalistka. Moment, gdy wszyscy chcieli sprowadzić granie do bardzo kompaktowej, minimalnej formy elektronicznej. W ostatnich latach elektronika wzięła wszystko. Dopiero teraz wracają gitary, a być może za chwile wrócą najntisy, a razem z nimi – oby –  granie takie jak np. Oasis. 

Na pewno była to zmiana pokoleniowa. Wyrośliśmy na pewnej fali, trendzie i ten sam zmieniający się trend odsunął nas na boczny tor. Koniec końców mam wrażenie, że koniunktura na ten zespół pojawia się co kilka lat. Do pewnego momentu było bardzo intensywnie, działaliśmy w rytmie płyta – trasa – płyta – trasa. Od jesieni 2007 do jesieni 2014  rok w rok rąbaliśmy w rytmie wiosna – kluby, lato – plenery, jesień – kluby. To musiało skończyć się pewnym rozkładem. Za duża intensywność, za dużo emocji, ciągłe bycie ze sobą. To musiało się tak potoczyć i nie widzę w tym niczego złego. Gdyby było trochę więcej planowania i rozsądku, a mniej brawury, pewnie zwolnilibyśmy przy trzeciej płycie i ta historia wyglądałaby inaczej. 

Muchy – 22 godziny

Na czym ta brawura polegała? Gramy…

Michał Wiraszko: … za wszelką cenę, tak. Robimy, bo jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że tak robimy, jest to nasz tryb życia, nasza misja, po trupach, jebać wszystko! Po prostu musimy nagrać płytę. Pięknie, że przyszedł palec od losu i trochę wyciszył te ambicje. Z dzisiejszego punktu widzenia Karma Market jest dla mnie płytą niedokończoną. Nie uważam, że jest niepotrzebna. Jest bardzo potrzebna, bardzo otworzyła mi oczy. Ale czuliśmy wtedy przymus – dziesięciolecie zespołu. Od tego się zaczęło – mieliśmy przyklepany i prawie ogłoszony koncert na dziesięciolecie, na którym musiała być płyta. Dziś, siedem lat później, powiedziałbym: zaraz, zaraz – będzie dziesięciolecie, gdy będzie płyta. A nie odwrotnie. Wtedy zabrakło przeglądu pola, odwagi, pewności siebie.

Podkreślałeś kiedyś, że to, co szczególnie zadziałało na waszym debiutanckim albumie, Terroromansie, to twój duet songwriterski z Piotrem Maciejewskim. Jak to zagrało przy tej płycie?

Michał Wiraszko: Piotrek ma olbrzymi dar aranżacyjny, dar do rzucania dźwięków w taki sposób, że zupełnie bym na to nie wpadł. Oczywiście, Terroromans czy Notoryczni debiutanci to było granie we trójkę. Tu było trochę inaczej. Każdy z nas zapałał wielką miłością do pomysłu, żeby tę energię oddać i żeby to zapaliło. Nie mogę nie wspomnieć o roli Stefana, który wniósł w płytę całą swoją siłę i jednocześnie młodość, której nam może już trochę brakowało. Poza tym Stefan wychował się na tych pierwszych płytach. Jest od nas 10 lat młodszy. To jest dla mnie dowód na to, że warto było nagrać i wydać Terroromans, bo przy tej muzyce dojrzewali tacy ludzie jak Stefan. Myślę, że to co zyskał dzięki tej płycie, oddał na nowym albumie. Szaroróżowe to najbardziej zespołowa płyta Much. 

A samo spotkanie z Piotrem na zawsze zmieniło moje życie. Przyjechałem na studia psychologiczne do Poznania i poznałem ziomka, z którym zacząłem chodzić na wszystko, co działo się w mieście. Ścianka, Pogodno, Pustki, Mordy, amerykańska awangarda gitarowe odwiedzająca klub Kisielice, Pudelsi, Chumbawamba. Chodziliśmy namiętnie na koncerty, których wtedy nie było wcale tak dużo jak teraz. We dwójkę przemierzyliśmy cały szlak koncertowy Poznania w latach 2002-2005. Tam doszukiwałbym początków przepływu energii, która ujawnia się na naszych płytach.

Szaroróżowe brzmi oczywiście zupełnie inaczej niż Terroromans, ale czuć połączenie między tymi płytami. Wróciliście do punktu, w którym nie byliście przez wiele lat.

Michał Wiraszko: Trochę sami sobie narzuciliśmy to notoryczne debiutanctwo. Każda płyta jest trochę inna, każda jest trochę nowym początkiem. Każda powstawała w innym składzie. 

Tym razem też nie było żadnych założeń. Po prostu po paru latach wygłodzenia pojawiła się podobna energia. Aura tamtej płyty gdzieś się unosi. Chociaż myślę, że to jasne dla ludzi, którzy znają Terroromans. Nie wiem, co z tymi, którzy znają zespół Muchy od maja tego roku. A jest trochę takich osób, co jest super, bo oznacza, że nie jedziemy tylko na sentymencie.

Bałeś się takiej reakcji, że ludzie stwierdzą, że jedziecie na sentymencie?

Michał Wiraszko: Nie, bo to już zrobiliśmy przy Xeroromansie. To był zabieg świadomy, celowy, by sprawdzić, czy to się jeszcze uda. Mieliśmy świadomość, że sentyment jest wspaniałym, silnym, ale bardzo krótkotrwałym uczuciem. I że nie możemy przegiąć pałki w tych działaniach, bo to się szybko zemści. Plan działania i tak był rozciągnięty maksymalnie, jak się dało. Na początku miała być tylko wiosna, potem wiosna i parę plenerów. Potem nagle zrobiły się festiwale, a po nich zrobiła się trasa jesienna i wreszcie powiedzieliśmy: dość. Dość, bo będziemy grali koncert życzeń. Terroromans i nie tylko.

Największe przeboje.

Michał Wiraszko: Dokładnie! Mam wrażenie, że w porę to ucięliśmy. Świadomie dbaliśmy o to, żeby uciec z pułapki zjadania swoich ogonów. 

Ale nie masz problemów z graniem kawałków z Terroromansu

Michał Wiraszko: Póki co, nie. Trzymając się swoich własnych tez, wierzę, że muzyka jest wymianą energii, a przy piosenkach z Terroromansu tej energii jest naprawdę dużo. Ludzie przychodzą na koncert po coś. Niechże dostaną to, po co przyszli, bo więcej nie przyjdą. Proste prawidła, które zaczyna się rozumieć z wiekiem. Nazwałbym to nauką dystansu i wyjścia z własnej perspektywy. Twoje powodzenie jako artysty nie zależy tylko od ciebie.

W otwarciu na inne perspektywy zapewne pomogły ci różne projekty, w których bierzesz udział. Promotorskie, jurorskie, pisanie tekstów dla innych artystów i artystek.

Michał Wiraszko: Zdecydowanie. Bardzo to sobie chwalę i cieszę się, że tak się potoczyło moje życie. Materia bycia w środowisku muzycznym zawsze interesowała mnie z każdej perspektywy. Ze sceny, zza sceny, sprzed sceny. Kręci mnie to. Lubię wiedzieć, że nic mnie nie zaskoczy. Lubię wiedzieć, co robi człowiek z boku sceny. Siedzieć w garderobie i wymyślać program artystyczny wieczoru. Lubię być wśród publiczności i słuchać, jak artysta śpiewa teksty, które napisałem. Holistyczne doświadczenie chłonięcia tego wszystkiego, co wiąże się z zawodem muzyka. Uważam, że to strzał w dychę. Daje to prawidłową perspektywę i świadomość miejsca, w którym jesteś. Wszystko jest tak płynne, tak niepewne, niestałe, nieoczywiste. Dziś rano wspominałem zespół Razorlight. Pamiętasz ich?

Pewnie.

Michał Wiraszko: Grali na festiwalach, byli bardzo popularni. I nagle zniknęli. W rok możesz wystrzelić na sam szczyt, a za rok już nie istnieć. Robienie tego z założeniem, żeby wystrzelić, nie jest dobre. Trzeba robić, robić, robić, karawana musi jechać. Jak jedzie, to w końcu coś na drodze napotka. A co to będzie? To już iloczyn wielu spraw: szczęścia, pracowitości, napotkanych ludzi, przypadku, jak się okazuje – także zdrowia. Po tych wszystkich latach dociera do mnie zdrowe przeświadczenie, że praca artystyczna musi przebiegać naturalnie. Nie piszesz po to, żeby być sławnym pisarzem, tylko piszesz po to, żeby pisać. To jest clou bycia artystą. Nie jest to łatwe zadanie, każdy chciałby szybko dyskontować swoje inwestycje, finansowe czy emocjonalne, ale myślę, że to jest jedyna słuszna i najtrwalsza droga. 

W którym momencie to do ciebie dotarło? Bo nie myślałeś o tym w ten sposób przez całą karierę?

Michał Wiraszko: Nie, coś ty. Na początku byłem chłopcem z małego miasta, który przyjechał do Poznania i tak się nim zachwycił, że nazwał je miastem doznań, co z dzisiejszej perspektywy wydaje mi się zabawne, ale niech tak zostanie. Nie miałem żadnych założeń, miałem wielką ochotę grania muzyki, bycia w tym. Zachłysnąłem się tym wszystkim i w wieku dwudziestu kilku lat odczułem mocne bąbelki w głowie. Nie pokierowałem pewnymi sprawami tak dobrze, jak mogłem. Z drugiej strony – kto nie popełnia błędów. Nie można urodzić się z całą wiedzą i umiejętnościami. 

Muchy Szaroróżowe koncert premierowy Poznaniu michał wiraszko wywiad
fot Katarzyna Mieszawska

Ta refleksja przyszła w toku lat. To wielka nagroda za cierpliwość, konsekwencję i za ten upływ czasu. Jego największym benefitem jest pewna jakość życia, spojrzenia na sprawy, autorefleksja – po to, żeby stawać się jak najlepszym człowiekiem. Nie wiem, kiedy to się stało. Ale stosunkowo niedawno i na pewno kosztowało mnie dużo pracy, żeby przestać patrzeć na siebie, jak na pępek świata.

Wspominałeś przed rozmową, że w ostatnim czasie trudno było ci pisać teksty dla innych. A jak szło pisanie tekstów na Szaroróżowe? Mam wrażenie, że to twoje najbardziej bezpośrednie teksty.

Michał Wiraszko: Teksty powstawały naturalnie przez cały czas robienia płyty. Część wyszła od razu, z palca, np. Lato 2010. Pstryk i już był. Masłowska kiedyś o tym fajnie powiedziała – to taki moment, kiedy nie jesteś autorem, tylko “przekaźnikiem”. I to jest najlepszy, błogosławiony stan. Zawsze staram się pisać z perspektywy jednego lub dwojga ludzi, bliskiej perspektywy, nie interesowała mnie nigdy zabawa w publicystykę. Nawet jeśli taka się pojawia, jest mocno dozowana i zawoalowana. Zgodzę się, że teksty są bardziej wprost, to z kolei jest pochodna przyrostu wiary w siebie i odwagi, żeby trochę się rozebrać.

Przeczytałem niedawno opinię o piosence Terroromans: “O, tutaj wyczuwam mocną ingerencję środków chemicznych”. A to była taka impresja 23-latka, który coś przeżył. Rzeczywiście, jak teraz czytam ten tekst, on nie trzyma się kupy. Cholera wie, o co w tym chodzi! Miałem wtedy dziewczynę na Rynku Jeżyckim, czekałem u jej mamy, aż wróci z pracy, pani Maria robiła mi zalewany barszczyk. A obok było zoo. I jednak to trafiło do ludzi, odczytali to po swojemu. Czasami nie trzeba na siłę objaśniać tego, o czym się śpiewa, tylko podać tak, jak leci, bo to działa. A że z perspektywy moich dzisiejszych 38 lat jest lekko popierdolone… no jest, bo taka jest młodość.

Nie oczekiwałby od 23-latków pełnej świadomości i samokontroli literackiej. Ale w wieku lat trzydziestu ośmiu fajnie byłoby te doświadczenia otoczyć warsztatem i pewną autorefleksją. Nie dlatego, żeby się cenzurować, tylko żeby wypaść wiarygodnie i dać ludziom jakość. Bo, za przeproszeniem, chuj ludzi obchodzą moje problemy. Każdy ma swoje, każdy toczy codzienną wojnę. Jedyne, co mogę zrobić to próbować tę wojnę ułatwić albo chociaż poświecić latarką. I o to zawsze biłem się w tekstach – o tę bliską ludzką perspektywę. 

Zatrzymajmy się jeszcze na chwilę przy lecie 2010. Za czym z tamtych czasów tęsknisz? Czego ci brakuje?

Michał Wiraszko: Niczego mi nie brakuje. Byłem wtedy bardzo zagubionym człowiekiem, chodzącym przez życie zupełnie po omacku. Natomiast wtedy wydarzyło się dużo dobrych rzeczy. Po Notorycznych debiutantach zagraliśmy jakieś sto koncertów, przez całe lato byliśmy w busie, poznaliśmy mnóstwo ludzi. To było spełnienie i przedłużenie snu z Terroromansu – wydaliśmy go wtedy trochę niespodziewanie. Trzech kolesi po studiach idzie do kanciapy, rąbią te piosenki, one wychodzą i nagle jesteśmy zapraszani na wywiady, są jakieś nominacje, tu jakieś koncerty, tam spotykasz najważniejszych artystów, przy których dorastałeś.

Masz te dwadzieścia kilka lat i nie wiesz, czy to jest przypadek, czy to jeszcze chwilę potrwa, a może ten sen, tak jak szybko się zaczął, tak szybko się skończy. Płyta Notoryczni debiutanci była sprawdzianem. Czuliśmy mocną presję, żeby pokazać, że Terroromans nie był przypadkiem. No i się udało. Lato 2010 to dla mnie taka cezura czasowa, punkt odcięcia młodości od dojrzałości. Każdy postawiłby go gdzie indziej, ja akurat w tamte lato, bo taki był tamten rok. Czy mi czegoś brakuje? Nie. jestem tu i teraz, a jednocześnie ciągle ten rok we mnie bardzo żyje.

Szaroróżowe to najbardziej zespołowa płyta Much – mówi Michał Wiraszko. Najnowszy album grupy, parafrazując słowa jednej z piosenek, mógł się nie wydarzyć, bo po drodze było sporo poważnych przeszkód. Na szczęście się udało. Zobacz także Co obejrzeć po „Reniferku”? Te seriale powinny wam się spodobać Początki polskiego rapu: pierwsze kasety, dissy i nadejście Scyzoryka WROsound […]

Obserwuj nas na instagramie:

Sprawdź także


Imprezy blisko Ciebie w Tango App →