„Czarna Wdowa” – film, którego potrzebowaliśmy wcześniej. Recenzja
Obserwuj nas na instagramie:
Kinowe Uniwersum Marvela powraca na duży ekran po dwóch latach nieobecności. Fani, w tym ja, pewnie życzyliby sobie wielkiego powrotu w stylu zespołu Tool, którego wielbiciele czekali trzynaście lat na nowy krążek. Zamiast tego dostaliśmy raczej coś w stylu Kartky’ego wydającego kolejny singiel albo epkę. Studio raczej nie zeszło poniżej pewnego poziomu, jednak w przypadku Czarnej Wdowy nie można też mówić o postępie.
O kilka lat za późno
Na początek muszę zaznaczyć, że raczej nie przepadam za dopisywaniem historii w trakcie trwającej już serii i dopowiadania pewnych rzeczy w środku. Fakt, czasem zdarza się, że będzie to zrobione dobrze, ale takie przykłady są chyba rzadkością. Miało to pewnie jakiś wpływ na moje odczucia po zapowiedzi Czarnej Wdowy. Nie pomogło też przesunięcie premiery o ponad rok i film był już dla mnie kompletnie obojętny. Trzeba też zaznaczyć, że Natasha Romanoff zadebiutowała w MCU już w Iron Manie 2. Był to rok 2010. Od tamtej pory minęło 11 lat i kilkanaście filmów. Specem od pisania scenariuszy i budowania uniwersum nie jestem, ale wydaje mi się, że to zbyt dużo czasu. Tym bardziej, że w momencie premiery Avengersów swoje solowe filmy mieli już Iron Man, Hulk, Thor i Kapitan Ameryka. Na kinowej sali zasiadłem jednak z czystą głową i byłem po prostu nastawiony na spędzenie dwóch godzin przed wielkim ekranem.
Czarna Wdowa czy Jason Bourne?
Akcja Czarnej Wdowy osadzona została po wydarzeniach z filmu Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów. Natasha jest poszukiwanym zbiegiem i próbuje ukryć się gdzieś przed ścigającym ją sekretarzem Rossem. Nie jest to jednak główny wątek filmu Cate Shortland. Bohaterka musi zmierzyć się ze swoją przeszłością. Strzępki informacji, które dawano nam w poprzednich filmach są rozwijane w mniejszym lub większym stopniu: otrzymujemy chociażby krótką opowieść oraz scenę związaną z owianymi tajemnicą wydarzeniami w Budapeszcie, w których udział brał także Clint Barton, czyli Sokole Oko.
Pierwszym pozytywnym zaskoczeniem była dla mnie forma otwarcia filmu. Kojarzycie, jak wyglądają sekwencje otwierające filmy szpiegowskie i akcyjniaki? Chodzi o napisy początkowe z główną obsadą i najróżniejszymi przebitkami na jakieś archiwalne materiały, zdjęcia, wycinki z gazet itd. Była to całkiem miła odmiana w stosunku do innych filmów w MCU, tym bardziej, że teraz się raczej czegoś takiego nie robi. Otwierająca historię retrospekcja przenosi nas do lat 90., gdzie poznajemy młodą Nat. Jest to równocześnie pierwszy problem, z jakim widz się mierzy. Ta podróż w czasie jest po prostu zbyt długa i przez to nudna. Problemem może też być bardzo nierówne tempo akcji. Pierwsza godzina to ciągłe przyspieszanie, zwalnianie i rzucanie widza w różne zakątki świata. Koniec końców, w kontekście całego filmu jest to jednak ta lepsza część.
Czarna Wdowa i kwestie personalne
Ciężko rozpisywać się o drugiej połowie filmu, chociaż chyba najlepsza scena z całej produkcji ma miejsce właśnie w niej. Jest oprócz tego dużo bijatyk, wybuchów i strzelanin. Sama końcówka to już z resztą typowy akcyjniak. Nie ma co się nastawiać na szpiegowskie klimaty, chociaż Wdowa jest tak reklamowana. Szkoda, bo był ku temu spory potencjał, zwłaszcza, że nowa produkcja Marvela nieco nieśmiale próbowała iść w ślady drugiej części trylogii Kapitana Ameryki, noszącej podtytuł Zimowy żółnierz i potykała się gdzieś po drodze. Zamiast tego, jest to film akcji z mocno eksponowanym wątkiem rodzinnym. Tutaj też był mały scenariuszowy bajzel, głownie za sprawą zmieniających się jak w kalejdoskopie motywów postaci.
Dużego plusa można z czystym sumieniem postawić przy nazwiskach obsady aktorskiej. Gołym okiem widać było, że Scarlett Johansson po prostu potrzebowała solowego filmu o Czarnej Wdowie, aby jakoś lepiej i bardziej oddać tę postać. Jak najbardziej jej się to udało i szkoda, że trzeba było czekać tak długi czas. Postać Romanoff musiała zmierzyć z paroma duchami przeszłości i aktorka bardzo dobrze wypadła zarówno w luźniejszych, jak i tych poważniejszych, cięższych i po prostu smutniejszych scenach. Podobnie z resztą było w przypadku Raichel Weisz: aktorka nie dość, że się zabawiła, to w dodatku zaprezentowała się bardzo ciekawie w roli naukowczyni Meliny.
Oglądając zwiastuny miałem obawy co do postaci odgrywanej przez Davida Harboura. Aktor, którego szersza publiczność zapewne kojarzy z roli Jima Hoppera ze Stranger Things wcielił się w Alexei’a Shostakova alias Red Guardiana – mającego czasy świetności już dawno za sobą, sowieckiego superżołnierza i odpowiednika Kapitana Ameryki. Moje obawy wynikały głównie z tego, że Harbourowi przypadnie rola śmieszka, który nie mieści się już w swoje superbohaterskie wdzianko, ale na szczęście zostały one rozwiane. Aktor stworzył całkiem ciekawy portret zapatrzonego w siebie i żyjącego przeszłością osiłka, który coś tam jednak w tej głowie ma.
Najjaśniejszym punktem obok Scarlett Johansson była jednak Florence Pugh, której przypadła rola Yeleny Belovej. Ciężko było nie zauważyć, że Florence bardzo dobrze się bawiła grając wyszkoloną zabójczynię. Momentami wyrachowana, jednak świetnie odnalazła się też jako osoba, której po prostu brak kogoś bliskiego. Została ona jednocześnie bardzo dobrze wprowadzona i naturalnie wykreowana na następczynię Scarlett jako kolejna Czarna Wdowa. Chemia pomiędzy tą czwórką była naprawdę widoczna i jeśli miałbym wskazać najlepszy element filmu, to zdecydowanie postawiłbym właśnie na nich.
Nie można niestety powiedzieć tego samego o głównym antagoniście Dreykovie. Postać w zasadzie nie pojawia się przez większość filmu, ale kiedy jest już na ekranie, naszym oczom ukazuje się chyba jeden z najbardziej kliszowych antagonistów, o jakich można sobie pomyśleć. Rola Raya Winstone’a wygląda, jakby była dopisana na szybko, gdzieś pomiędzy ujęciami. Największym rozczarowaniem jest chyba jednak Taskmaster i przez długi czas wydawało się, że to on będzie głównym złolem w Czarnej Wdowie. Postać jest znana ze swojej pamięci ejdetycznej, pozwalającej mu na zapamiętywanie i odtwarzanie stylu walki przeciwnika. Kreowany trochę na Zimowego żołnierza w rzeczywistości gdzieś tam sobie tylko jeździł, groźnie sapał, coś tam powalczył i tyle go widzieliśmy. Nie miałem przyjemności czytać komiksów z jego udziałem, ale jego fani zdecydowanie będą rozczarowani. Taskmaster dołączył jednocześnie między innymi do Kaeciliusa, Ulyssesa Klaue’a czy Whiplasha w panteonie niesławnych, zmarnowanych przeciwników w MCU.
Który mamy rok? 2006?
Dziwnym elementem we Wdowie są efekty komputerowe. Momentami wyglądają na coś rodem sprzed 15 lat, czasem też jakby były też niedokończone. Sceny akcji wyglądają przez to po prostu źle. Naprawdę nikt tego nie zauważył, zwłaszcza, że film przez ponad rok leżał w szufladzie? Odnoszę wrażenie, że filmy Marvela mają już za sobą najlepsze czasy, jeśli chodzi o CGI. Poziom efektów komputerowych jest bardzo nierówny i według mnie Avengers oraz Doktor Strange pozostają w tej kwestii niedoścignionymi. Muzyka Lorne Balfego także nie jest raczej elementem zapadającym w pamięć, może za wyjątkiem motywu muzycznego Taskmastera, którego jednak nie można w filmie usłyszeć zbyt często.
Pożegnanie i nowy początek Czarnej Wdowy
Dostaliśmy film, w moim odczuciu, dziwny. Czarna Wdowa z jednej strony miała być pożegnaniem Scarlett Johansson z rolą Natashy Romanoff. Z drugiej strony, odniosłem wrażenie, że miało to być jednocześnie origin story dla postaci Yeleny, która w MCU z pewnością jeszcze namiesza. Twórcom nie udało się pogodzić tych dwóch koncepcji, przez co film jest po prostu nijaki i pusty. Znamy przecież dalsze losy Natashy, więc w zasadzie nie obchodzi nas, czy w walce z Taskmasterem coś jej stanie czy nie i przejmujemy się bardziej Red Guardianem, a chyba nie o to chodziło. Pomysłów na postać Czarnej Wdowy w wykonaniu Johansson mogłoby być całkiem dużo i według mnie spokojnie byłaby z tego trylogia, gdyby zaczęto działać wcześniej w tym kierunku. Jest to jednak film z pogranicza średni/niezły. Zdradzę Wam tylko, że scena po napisach wytycza całkiem ciekawą ścieżkę. Tym bardziej, jeśli oglądaliście Falcona i Zimowego żołnierza.
Recenzja filmu powstała dzięki współpracy z siecią kin Cinema City, która umożliwiła udział w seansie.
Kinowe Uniwersum Marvela powraca na duży ekran po dwóch latach nieobecności. Fani, w tym ja, pewnie życzyliby sobie wielkiego powrotu w stylu zespołu Tool, którego wielbiciele czekali trzynaście lat na nowy krążek. Zamiast tego dostaliśmy raczej coś w stylu Kartky’ego wydającego kolejny singiel albo epkę. Studio raczej nie zeszło poniżej pewnego poziomu, jednak w przypadku […]
Obserwuj nas na instagramie: