Bindżować czy nie? Dlaczego serialowe maratony nie są tak dobre, jak nam się wydaje [opinia]
Obserwuj nas na instagramie:
Kiedyś było prościej – na ulubiony odcinek serialu czekało się zwykle tydzień. A kiedy przychodziła wreszcie pora emisji, siadało się z namaszczeniem przed telewizorem albo komputerem, przez kilkadziesiąt minut chłonęło się serial z pełną uwagą, a potem często z niedosytem trzeba było czekać kolejne 7 dni na to, żeby dowiedzieć się, co wydarzyło się dalej. Ale czy tak było lepiej? I tak, i nie.
Kto robi to lepiej?
„Kiedyś to było, teraz to nie ma” – od takich dziaderskich stwierdzeń trzymajmy się z daleka. Jednak powiedzieć, że przez ostatnie kilka lat, głównie za sprawą serwisów streamingowych, branża serialowa zmieniła się nie do poznania, to nie powiedzieć nic. Zmianę widać na wielu poziomach – seriale dla twórców przestały być jedynie przepustką do dużo bardziej cenionego i prestiżowego świata filmu, a zaczęły być pełnoprawną, równie poważaną dziedziną kultury. Seriale wyszły też poza klasyczną telewizję nadawaną według ramówki, a hitowe produkcje stają się na całym świecie dostępne w tym samym momencie albo z minimalnym opóźnieniem. Jednocześnie streamingowi giganci podzielili się na dwa obozy – jedni (np. Netflix) zwykle udostępniają swoim użytkownikom od razu pełne sezony swoich produkcji (są od tego oczywiście wyjątki, przykładowo Better Call Saul), z kolei inni, bardziej konserwatywni (np. HBO) stopniowo podsuwają kolejne odcinki, każąc czekać 7 dni. Tak jest choćby teraz, gdy najnowsze epizody hitowego The Last of Us oglądamy co poniedziałek. Czy ktoś tu ma rację i robi to lepiej? Jak przyjęty model dystrybucji wpływa na odbiór całego dzieła? Czy bardziej pokochamy serialowe postaci, gdy będziemy z nimi obcować przez 8 godzin ciurkiem? A może lepsza będzie luźniejsza znajomość, kiedy spotykamy się z nimi przez 2 miesiące raz w tygodniu, na godzinę? Choć nie ma na to jednoznacznej odpowiedzi, a oba obozy mają swoje argumenty, my skłaniamy się ku jednej z opcji.
Seans na raz
Maratony serialowe są kuszące, szczególnie jeśli mamy do czynienia z kilkuodcinkową produkcją z epizodami po 30-40 minut. Taki minimaraton jesteśmy w stanie zamknąć jednego wieczora, a łączny czas oglądania niewiele przekracza długość bardziej rozbudowanego filmu. Serial, który pochłoniemy „na raz” w ciągu kilku godzin nie będzie też tak złożony i zniuansowany, jak liczące po kilka, a nawet kilkanaście obszernych sezonów produkcje. Nie ma w tym przypadku – wszak zwykle to, czy serial będzie łatwy do bindżowania, jest ustalane już w procesie tworzenia scenariusza.
Czytaj też: Dlaczego 3. odcinek „The Last of Us” przejdzie do historii telewizji? Nie, nie dlatego
Odcinki seriali, które mają być oglądane hurtowo, są skonstruowane w inny sposób. W dalszym ciągu w poszczególnych odcinkach mamy do czynienia z cliffhangerami, które popychają akcję do przodu i każą nam wciskać „następny odcinek”. Zawieszanie jednak akcji między epizodami wydaje się nie aż tak wyszukane jak w przypadku „dużych”, widowiskowych cliffhangerów, do których dochodzi po zakończeniu sezonu. Dobrze widać to w przypadku emocjonujących netfliksowych Stranger Things czy You, na których nowe sezony fani czekają z niecierpliwością, ale poszczególne odcinki nie wymagają tak permanentnego, głębokiego skupienia. To raczej ambientowa rozrywka, której nie zakłóci to, że co jakiś czas sięgamy po telefon i przenosimy naszą uwagę na Instagrama czy TikToka. Konstrukcja takich produkcji często jest na tyle prosta, że mimo krótkiej przerwy, nie stracimy raczej rachuby w głównych wątkach.
Lepiej oglądać niż dać sobie zespoilować
A co sprawia, że oglądanie kolejnych odcinków jeden po drugim w ogóle nas kręci? Czy stoi za tym strach przed spoilerami? Do pewnego stopnia tak, bo gdy na TikToku czy Instagramie pojawiają się fragmenty seriali, komentarze czy watching parties, trudno ich unikać. A może powodem jest FOMO i obawa przed tym, że cały internet będzie się jarał najnowszą serialową produkcją, a my nie mamy na jej temat nic do powiedzenia, bo jej nie widzieliśmy? Powód może być też dużo bardziej prozaiczny – nierzadko spędzamy przed katalogiem serwisu streamingowego dobre kilkanaście minut, zanim coś wybierzemy, a czasem bywa i tak, że finalnie nie znajdujemy w nim nic. Kiedy więc w końcu jakiś serial przykuje naszą uwagę i mamy ochotę na więcej, nie chcemy się od tego oderwać. Nie brakuje oczywiście też takich, którzy z premedytacją wyczekują, aż w serwisie będzie dostępny cały sezon, i dopiero wtedy siadają do oglądania. Po tym, jak bańka hajpu opadnie, łatwiej jest „na zimno” ocenić jego walory.
Nie śpię, bo oglądam kolejny odcinek
W dużej mierze oglądanie seriali na raz stało się challenge’em, a nie wyczekiwanym seansem. „Obejrzałem w jeden wieczór!” to często wystarczający argument za tym, że serial jest dobry. A szkoda, bo to właśnie często w przerwach pomiędzy jednym a drugim odcinkiem, trwających zwykle tydzień, przychodzi czas na rozkminy wokół fabuły, lepsze zrozumienie bohaterów. Nie mówiąc o tym, że trudno rzetelnie docenić przygotowywaną miesiącami produkcję, wątki poboczne i cały jej wydźwięk, kiedy ogląda się ją w przyspieszonym trybie. Czas, w którym pasjonujemy się daną produkcją wydłuża się z kilku(nastu) godzin do wielu tygodni. Podchodzimy do niego z większym namaszczeniem i uwagą. W przypadku topowych produkcji, które trudno wychodzą nam z głowy, „życie” serialem to częsta przypadłość. Bindżując, pozbawiamy się tej przyjemności, konsumujemy bezrefleksyjnie, bez zatrzymania. To jak przewijanie feedu instagrama, który przecież nigdy się nie skończy, i w którym nic nie przyciąga naszej szczególnej uwagi. Oczekujemy, że zawsze będzie kolejny odcinek, kolejny sezon, a jeśli nie – kolejny serial. Oglądamy, odznaczamy na Filmwebie czy IMDb, a po miesiącu trudno sobie w ogóle przypomnieć, o czym to było.
Spokojnie, zaraz się rozkręci
Serwisy streamingowe wypuszczają coraz nowsze produkcje, często średniej jakości, zalewając nas masą kontentu, który nierzadko porzucamy po dwóch, maksymalnie trzech odcinkach. Powiecie, że to dobrze – przy tym zalewie seriali i pozornie nieograniczonym wyborze szybka możliwość decyzji i nie tracenie czasu na coś, co od pierwszej minuty „nie żre”, to zaleta, a nie wada. W tym gąszczu propozycji nietrudno jednak przegapić często świetne produkcje, które łapią zainteresowanie widzów z czasem, bo np. scenarzyści zdecydowali, że pierwsze godziny warto poświęcić na zarysowanie postaci, świata przedstawionego, określenie ram, w których będzie opowiadana historia. „Daj szansę, po pierwszym sezonie zaczyna się dziać”, „Trzeba przebrnąć przez pierwsze 3 odcinki, potem się rozkręca” – takie stwierdzenia słyszymy lub wypowiadamy często polecając sobie wzajemnie nasze ulubione seriale.
Czytaj też: Dziś te filmy wydają się przehajpowane. Obejrzeliśmy po latach 7 „kultowych” tytułów
I jest w tym pewien czar, obietnica, że serial da nam świetną rozrywkę, za którą jednak musimy zapłacić wpisowe w postaci tych paru pierwszych godzin, które może nie są aż tak angażujące. Znajdą się oczywiście tacy, którzy powiedzą, że jeśli serial nie przyciąga od pierwszych sekund, to mamy pełne prawo przestać go oglądać. I na tym mechanizmie opierają się media społecznościowe – albo zostajemy, albo scrollujemy dalej. Ale czy tak samo powinny działać dłuższe formy? Tego typu produkcje odsłaniają się przed widzem stopniowo, nie zaczynają się od przysłowiowego trzęsienia ziemi, nie szokują od pierwszego odcinka, a umiejętnie dozują napięcie. Sprzyja temu aura niedostępności, tego, że nie możemy skonsumować całego sezonu „na raz”. I choć cała popkultura coraz bardziej pędzi, zachwyty nad nowymi filmami, serialami czy muzyką trwają 5 minut, a potem pojawia się kolejna „wielka premiera”, to coraz trudniej nie zatęsknić do traktowania jej z większą uwagą i zastanowieniem.
Daj se przerwę
Bindż ma swoje zalety i skłamalibyśmy mówiąc, że nigdy się mu nie poddajemy. Niektóre produkcje wydają się wręcz stworzone do tego, żeby chłonąć je bez przerw, a to, że w ogóle dzielą się na odcinki, wydaje się tylko formalnością. Trudno winić za to konkretną platformę streamingową, które kierują się przecież przede wszystkim zyskiem, a zatem dają widzom to, czego oczekują widzowie. Nikt nie broni przecież nikomu oglądać serialu stopniowo, w odstępach, nawet jeśli dostępny jest od razu jego cały sezon – choć wiemy, że następny odcinek kusi. Może warto więc czasem się zastanowić, czy nie lepiej rozłożyć sobie przyjemności z oglądania na kilka wieczorów? Polecamy taki eksperyment.
Kiedyś było prościej – na ulubiony odcinek serialu czekało się zwykle tydzień. A kiedy przychodziła wreszcie pora emisji, siadało się z namaszczeniem przed telewizorem albo komputerem, przez kilkadziesiąt minut chłonęło się serial z pełną uwagą, a potem często z niedosytem trzeba było czekać kolejne 7 dni na to, żeby dowiedzieć się, co wydarzyło się dalej. […]
Obserwuj nas na instagramie: