fragment okładki płyty „Pablo Honey”

30 lat temu ukazało się „Pablo Honey” Radiohead – najmniej udana płyta najlepszego zespołu na świecie


22 lutego 2023

Obserwuj nas na instagramie:

Debiutancki album Radiohead miał premierę 22 lutego 1993 roku. Wielu pamięta go głównie z singla Creep, ale Pablo Honey to coś więcej. Żeby w pełni zrozumieć geniusz brytyjskiego zespołu, trzeba cofnąć się o trzy dekady wstecz.

Rozpaczliwie niedoświadczony zespół

Kto dziś wraca do Pablo Honey i przesłuchuje tę płytę w całości? Nieliczni. Ci, którzy kochają gitarowe, „stare” Radiohead, odpalają raczej The Bends. Natomiast fani elektroniczno-eksperymentalnych odsłon zespołu nie czują zupełnie pokrewieństwa z debiutem. Radiohead z czasów Pablo Honey nie brzmi kompletnie jak Radiohead „znane i lubiane” – to młodziutki, piosenkowy zespół, dopiero poszukujący swojego głosu. Zdolny, ale daleki od geniuszu; dobrze się zapowiadający, ale wystraszony i nierówny. Zwykły rockowy band. Trudno w to uwierzyć, kiedy dosłownie kilka lat później świat zaczął patrzeć na nich jak na zbawców muzyki, pionierów i proroków, ale tak właśnie było, kiedy we wrześniu 1992 roku weszli do studia i kompletnie nie wiedzieli, o co w tym wszystkim chodzi. „Rozpaczliwie niedoświadczeni” – tak mówił o nich w magazynie „Mojo” producent Pablo Honey, Paul Q. Kolderie, opowiadając też o „małej melodyjności” i przesadzonym brzmieniu w klimacie „bombastycznego rocka”.

W przededniu wielkiej kariery

Trudno wskazać najlepszą płytę Radiohead – o to miano od dawna biją się OK Computer i Kid A – ale nie jest też łatwo wytypować tę najgorszą. Pachnące odrobinę amatorszczyzną Pablo Honey to łatwy i mało kontrowersyjny wybór (z czym nie zgodzą się antyfani King of Limbs z 2011 r.), ale pamiętajmy, że w przypadku tego zespołu każdy album miał swoje miejsce i finalnie okazywał się kolejnym etapem wielkiej muzycznej ewolucji. A więc ten legendarny, niepowstrzymany progres Radiohead, godna pozazdroszczenia wzorcowa kariera, nie byłaby możliwa, gdyby nie pierwszy jej rozdział. 

Radiohead Pablo Honey
artwork płyty „Pablo Honey”

Za grosz oryginalni

Kiedy ruszyły prace nad Pablo Honey, zespół istniał już kilka lat – od 1985 roku jako On a Friday, od 1991 jako Radiohead. Thom Yorke, Ed O’Brien, Phil Selway i bracia Jonny i Colin Greenwoodowie mieli już na koncie EP-kę Drill z 1992 roku, która zrobiła trochę zamieszania. Dała im też duży kontrakt z EMI – i to od razu na 6 płyt, który zespół posłusznie wypełniał przez kolejną dekadę (ich późniejsza awersja do fonograficznych machin i pragnienie wywrócenia wszystkiego do góry nogami nie wzięły się w końcu znikąd). Dwudziestokilkuletni członkowie zespołu mieli więc dużo zapału, garść pomysłów, ale też brak obycia z procesem nagrywania. To, co później przychodziło im z taką łatwością, zdecydowanie kulało podczas sesji w nieistniejącym już Chipping Norton Recording Studios w Oxfordshire. „Pragnęli być Beatlesami, nie chcieli używać pogłosu, a wszystkie ich pomysły były oparte na doświadczeniu 20 lat słuchania płyt” – opowiadał* Kolderie. „Nie wyczuwało się tam kompozycji jednej, konkretnej grupy. Niektóre kawałki robiły niezłe wrażenie, ale całość nie była za grosz oryginalna” – dodał pracujący również nad płytą Chris Hufford, ówczesny manager Radiohead.

Zła płyta? Dobra płyta?

Po trzech tygodniach intensywnych prac, krążek był gotowy. Z dzisiejszej perspektywy, szczególnie znając dalsze losy Radiohead i ich możliwości, nie jest to arcydzieło, ale też nie jest to zła płyta. Czyżby przytoczeni wcześniej producenci, którzy opowiadali po latach o tym, „jak hartowała się stal”, umniejszyli trochę songwriterskim umiejętnościom Thoma i spółki? Słychać, że Radiohead na Pablo Honey ma sporo pomysłów – nie tylko na linie melodyczne, ale i instrumentalne rozwiązania. Kompozycje wielokrotnie ratuje późniejszy znak rozpoznawczy zespołu (przynajmniej do pewnego etapu działalności) – niepokojąca, przesterowana i budząca niepokój gitara Jonny’ego Greenwooda. W roku, w którym powstawało Pablo Honey w Wielkiej Brytanii narodził się britpop, ale Radiohead daleko do tego gatunku – choć kochali post punk i shoegaze, przede wszystkim słychać ich inspiracje amerykańskim, „brudnym” graniem. Dalej bronią się utwory How Do You?, Ripcord czy Anyone Can Play Guitar z dziwnym intro, podczas którego wszystkie osoby będące wówczas w budynku, włącznie z kucharzem i sprzątaczką, próbują udowodnić zawartą w tytule piosenki tezę. Ale już Stop Whispering czy Thinking About You to bardzo „lajtowe” pop-songi, na siłę zaostrzone ścianami gitar. Wśród utworów jest też Creep, ale to już zupełnie inna historia.

Największy hit w historii Radiohead

Jon Wiederhorn z „Melody Maker” napisał kiedyś, że Radiohead prawdopodobnie już nigdy więcej nie odniosą sukcesu na miarę singla Creep. I choć sukces można mierzyć różnie, z komercyjnego punktu widzenia nie mylił się. Widać to nawet w wyświetleniach w serwisach streamingowych. Dziś na Spotify piosenkę odsłuchano 1,1 miliarda razy. Kolejne dwa popularne utwory z głośnego OK ComputerNo Surprises i Karma Police – nie mają nawet 400 milionów wyświetleń. Jasne, to wciąż niesamowite liczby, ale różnica jest ogromna. To dobrze pokazuje, że nawet w 2023 roku Radiohead to zespół znany, kultowy, ale wciąż alternatywny, który na moment przebił się kiedyś do absolutnego mainstreamu proponując słuchaczom radiowy przebój. Nie stało się to w rodzinnej Anglii, gdzie tuż po wydaniu Pablo Honey recenzenci kręcili nosami, ale najpierw w Izraelu, a potem w Stanach Zjednoczonych.

„I’m a creep”

Kiedy moda na singiel wybuchła w rozgłośniach radiowych w USA, Creep zaczął lecieć na permanentnym ripicie. Nihilistyczny numer z charakterystyczną gitarą Greenwooda, która wedle legendy miała zniszczyć nielubiany przez muzyka utwór, dostał się też do MTV. Ameryka oszalała. Zespół odczuł to na własnej skórze, bo kilka miesięcy po wydaniu płyty ruszyli w trasę po USA, wypruwając sobie żyły nieustannymi konferencjami prasowymi, spotkaniami z ludźmi z wytwórni i koncertami. W kółko oczywiście grali Creep, co zapewniało im wielką popularność, ale wyniszczało jako zespół. Raz występowali w Late Night Show Conana O’Briena (co ciekawe, Radiohead było pierwszym muzycznym gościem w historii jego emitowanego do dziś programu), innym razem promować się za pomocą radiowego konkursu o nazwie „I’m a creep”. Trasa po USA wzmocniła ich jako zespół, nauczyła koncertowania i napędziła do działania. Nie była tą najgorszą w ich karierze – w 1997 roku po wykańczającym tournée po wydaniu OK Computer prawie się rozpadli (co brutalnie dokumentuje film dokumentalny Meeting People Is Easy), ale uświadomiła, na jakie kompromisy nie chcą się godzić. Można powiedzieć więc, że kariera Radiohead to pasmo sukcesów, ale i suma negatywnych doświadczeń. W przypadku Pablo Honey te drugie szczególnie przysłużyły się do tych pierwszych. Niewiele jest zespołów, które gigantyczną, viralową nieomal popularność są w stanie okiełznać, wykorzystać, a potem wygasić i wyjść z całej sytuacji z twarzą. Hasło „Creep” dalej funkcjonuje w głowach wielu ludzi na równi z „Radiohead”, podobnie jak dla wielu osób „Blur” to „Song2”. Brzmieniowo Radiohead z tamtych czasów to jednak raczej ciekawostka, która nijak ma się do dzisiejszego, zasłużonego dla muzyki zespołu. Ale najważniejsze, że w debiutanckiej płycie nie ma nic wstydliwego czy żenującego – raz na jakiś czas słucha jej się z przyjemnością. Bez Pablo Honey nie byłoby nic i warto o tym pamiętać.

Pablo Honey
okładka płyty „Pablo Honey”

*wszystkie cytaty, oprócz zaznaczonych, pochodzą z książki Radiohead. Na krawędzi Alexa Ogga.

Debiutancki album Radiohead miał premierę 22 lutego 1993 roku. Wielu pamięta go głównie z singla Creep, ale Pablo Honey to coś więcej. Żeby w pełni zrozumieć geniusz brytyjskiego zespołu, trzeba cofnąć się o trzy dekady wstecz. Zobacz także Co obejrzeć po „Reniferku”? Te seriale powinny wam się spodobać Początki polskiego rapu: pierwsze kasety, dissy i […]

Obserwuj nas na instagramie:

Imprezy blisko Ciebie w Tango App →