Niespełnione obietnice. „Jan Walczuk” Janusza Walczuka
Obserwuj nas na instagramie:
Janusz Walczuk zapowiadał, że jego drugi longplay będzie płytą dla wszystkich i każdego z osobna. Jan Walczuk udowadnia niestety, że jeśli coś jest dla wszystkich, jest także dla nikogo.
Wierząc w potencjał
Przyznam się bez bicia. Po debiucie Janusz Walczuk nie stał się „moim nowym idolem”. Choć akurat tytułowy singiel z tego krążka bardzo mi się podobał i zrodził nadzieje, że być może przy możliwościach, jakie SBM Label stwarza swoim artystom, doczekamy się kolejnego ciekawego rapera na scenie. Tak się jednak nie stało. Janusz Walczuk był przepełniony miałkimi zapychaczami i całą stertą losowych wersów o odniesionym sukcesie, które w przypadku debiutanta, nawet zasłużonego na polu realizatorskim, brzmią trochę zabawnie.
Janusz Walczuk – Jan Walczuk
Jednakże sporadyczne udane refreny i wspomniany tytułowy singiel wskazywał jasno, że mamy do czynienia choćby z drobnym, potencjałem. Nadzieje na nowo rozbudził pierwszy, tytułowy singiel z drugiego LP, Jan Walczuk. Szczery, emocjonalny, zarówno w formie tekstowej, jak i brzmienia wokalu. Dawał nadzieję, że być może Jan Walczuk będzie faktycznie dużym krokiem w rozwoju członka SBM Label. Ciężko jednak powiedzieć, by tak się stało.
Janusz Walczuk w popularnych stylistykach
Owszem, Janusz postarał się, by Jan Walczuk brzmiał inaczej od debiutu. Dużo bardziej różnorodnie podszedł do kwestii doboru bitów. Znajdziemy tu zarówno drillową perkusję, jak i niezwykle popularne rage bity, trochę house’u, typowego trapu, wręcz cukierkowy pop i parę zmixowanych wariacji tych stylistyk. W zasadzie w każdej z nich Janusz wypada poprawnie. I to jest główny problem tego albumu.
Janusz absolutnie na żadnym polu nie wybija się ponad poziom średniaka. Potrafi w różnorodnych stylach pokazać, że jest sprawnym raperem i zmienia flow, jednak ostatecznie nie umiem się pozbyć wrażenia, że każdy z tych utworów brzmi jak coś, co słyszałem tysiące razy na tym samym poziomie i setki razy na wyższym. Być może zdając sobie z tego sprawę, Janusz postanowił ubrać Jana Walczuka w dość prosty, ale jednak koncept. Niestety, nawet tego nie udało się zrealizować.
Nieutrzymany koncept i góra zapychaczy
Segmenty tej bardzo długiej płyty (aż 27 ścieżek w wersji deluxe!) wyodrębniają skity niosące ze sobą konkretne myśli przewodnie. Pierwsza część, dotycząca zepsucia showbiznesu, choć bardzo oklepanie przedstawiona, została skonstruowana dość sprawnie. Początkowe zachwyty pieniędzmi, kobietami, imprezami i używkami, szybko ustępują i zostaje zwyczajne zmęczenie i wypalenie. Jednakże kolejne skity dotyczące przemiany swojego życia, czy znalezienia miłości rozjeżdżają się w szwach pod naporem numerów brzmiących jak zwykłe zapychacze, niemające nic wspólnego z myślą przewodnią, a przy okazji nieangażujące. Tutaj dochodzimy chyba do największej bolączki Janusza Walczuka jako rapera.
Oprócz tytułowego Jana Walczuka nie zapamiętałem ani jednej linijki, jaką autor krążka na nim zawarł. Nietrudno zorientować się, o czym do nas mówi, jednak sprawia w tym wrażenie, jakby nie był osobą z krwi i kości, a sumą pewnych stereotypów na temat rzeczy, o których rapuje. Janem Walczukiem raper zdaje się wyczerpać całe pokłady autentyczności, jakie w sobie trzyma. Zaczynając od tego wysokiego C dopchał longplay kolejnymi utworami, o rzeczach które go otaczają z dozą piosenkowości dającą nadzieje na potencjalny hit.
Janusz Walczuk – Nienawidzę Janusza Walczuka
I tak na Bankomacie dzięki zmianom flow i całkiem przyjemnemu refrenowi jesteśmy w stanie zawiesić ucho na odrobinę dłużej. Ale tak naprawdę to jeden z nielicznych momentów, kiedy Walczuk potrafi zwrócić uwagę muzycznie. Nienawidzę Janusza Walczuka, czy Zniknął jak stary sezam wyróżniają się skrawkami autentyczności i szczerości, którą otrzymaliśmy na otwierającym singlu. Mówimy jednak o krążku, na którym znajduje się chociażby Bestie z modulacjami w refrenie rodem z intra Kaczych opowieści (serio, porównajcie sobie), a także Miasto (tak to wygląda), które pomimo całkiem niezłej zwrotki Kaza Bałagane jest prawdopodobnie najgroszym utworem, na jaki się w życiu dograł.
Jan Walczuk, czyli jeszcze nie teraz
W opisie krążka Jan Walczuk, Janusz Walczuk stwierdził, że to płyta stworzona dla wszystkich i każdego z osobna, obraz kształtowania charakteru przez upadki i wzloty, a w każdym numerze znajdziemy jego osobisty sznyt. Ja niestety bardzo mocno podpisuje się w tym przypadku pod powiedzeniem, że jeśli coś jest dla każdego, ostatecznie jest dla nikogo. Ciężko mi tak naprawdę wyobrazić sobie profil odbiorcy tej płyty. Krążka mającego kilka solidnych momentów, kilka bardzo słabych, a tak sumując zwyczajnie średniego.
SBM Label nie wydaje płyt, które brzmią słabo. A sam Janusz Walczuk nie jest słabym raperem. Jednak jego dotychczasowo twórczość przebiega pod znakiem sprawnej, dobrze zrealizowanej nijakości. Być może są słuchacze, którzy nie oczekują od rapu niczego więcej, ja jednak do nich nie należę i do Jana Walczuka po prostu już nie wrócę. Odczuwam tym większy niedosyt, że wierzę, że Janusza stać na dużo więcej. Po prostu to jeszcze nie ten moment.
Janusz Walczuk zapowiadał, że jego drugi longplay będzie płytą dla wszystkich i każdego z osobna. Jan Walczuk udowadnia niestety, że jeśli coś jest dla wszystkich, jest także dla nikogo. Zobacz także Co obejrzeć po „Reniferku”? Te seriale powinny wam się spodobać Początki polskiego rapu: pierwsze kasety, dissy i nadejście Scyzoryka WROsound 2024. Zagrają m.in. Małpa, […]
Obserwuj nas na instagramie: