“Top Gun: Maverick”: zarezerwowane dla Asów [recenzja]
Obserwuj nas na instagramie:
Możemy w nieskończoność naśmiewać się z sentymentalnych odlotów aktora, niekończących się sekwencji „biegowych” czy ideologicznych rysach na wizerunku. Trzeba jednak przyznać, że Cruise znalazł swoją niszę, która oscyluje gdzieś pomiędzy Michalem Bayem i Johnem Wickem, a u jej podstaw leżą samodzielnie wykonywane „stunty” i zawrotna akcja.
“Maverick” kazał na siebie czekać 36 lat!
Pierwszy Top Gun miał swoją premierę w 1986 roku i od tamtego czasu zmienił się nie tylko świat kina. Upadł mur berliński, w Polsce zmienił się ustrój, ale Tom Cruise starzeje się niczym dobre wino. Film Tony’ego Scotta zapisał się na kartach światowej kinematografii nie tylko estetyką, która była esencją lat 80., ale także odważnym spojrzeniem na kino akcji. Nikt przed nim nie spróbował nagrywać powietrznych bitew myśliwców, które w wojskowej terminologii określa się “dog fightami”. Reżyser pierwowzoru sam niestety kontynuacji Top Guna nie doczekał. Przez 30 lat natomiast mocno rozwinęły się możliwości technologiczne, a także mimo wielu wizerunkowych potknięć kariera Toma Cruise’a. Gwiazdor Koktajlu porzucił ambitne filmy i mocne kreacje, aby zostać ikoną kina akcji, która w jego wydaniu tak naprawdę dziś na amerykańskim rynku filmowym nie ma sobie równych. Odświeżył hit Briana De Palmy (Mission Impossible) i zbudował z niego serię, której jakości i polotu mogą bohaterowie Szybkich i Wściekłych tylko pozazdrościć. Jego występom w serii adaptacji książek pt. Jack Reacher dorównuje jakkolwiek tylko Keanu Reeves ze swoim Johnem Wickem. Dlaczego? Bo Tom Cruise to jeden z najprawdziwszych “badassów”, którzy obecnie budują nowoczesne kino akcji.
Żadnych półśrodków
Nie od dziś wiadomo, że Cruise bierze na siebie ciężar produkcji, nie tylko jeśli chodzi o koncept i casting. Jest także perfekcjonistą, który prawie nigdy nie korzysta z pomocy dublerów. Wielokrotnie doznawał kontuzji na planie, bo upierał się przy wykonaniu samodzielnie scen walki, pościgów czy po prostu akrobacji. Tego samego wymaga od swojej obsady i to dzięki niemu Mission Impossible wywindowało wręcz do “niemożliwego” dla innych poziomu kina sensacyjnego. Nie inaczej było właśnie z najnowszym Top Gunem, który pełen jest anegdot o tym, co przygotował dla swoich bohaterów tytułowy Maverick. W filmie naprawdę oglądamy mrożące krew w żyłach akrobacje odrzutowców F-18, kierowanych przez pilotów prawdziwej lotniczej akademii Top Gun. W kabinach kręcone są sceny z udziałem aktorów, którzy poddawani są realnym obciążeniom, niekiedy dochodzącym do 7G. Żeby przygotować obsadę na tak skrajne warunki pracy, Cruise zaprojektował specjalny obóz (tzw. boot camp), w którym trenował aktorów przez prawie trzy miesiące! Poddawano ich testom sprawnościowym, grawitacyjnym, lotniczym i wielu, wielu innym rozrywkom, które oczywiście w bardziej zaawansowanej formie przechodzą przyszli piloci Top Guna. Dodatkowo reżyser Joseph Kosinski musiał znaleźć sposób na dokładne kręcenie pilotów-aktorów podczas walki. Wymyślono więc schemat, w którym to sama obsada decydowała o tym, kiedy włączyć nagrywanie i tak np. Miles Teller grający Roostera, zapomniał zarejestrować swoje emocje podczas walki myśliwców. W otwierającej film scenie Cruise przelatuje eksperymentalnym samolotem nisko nad głową Eda Harrisa, niszcząc scenografię – scena pozostała w filmie. W jednej z sekwencji treningowych znów nieszczęsny Teller uderza głową w kabinę, bo trzymające go pasy fotela są za luźne – scenę również pozostawiono. Zarówno Kosinskiemu, jak i Cruise’owi chodziło o jak najbardziej realistyczne oddanie powietrznych batalii, a także przeciążeń i emocji, które towarzyszą podczas manewrów elitarnym pilotom. Ten zabieg udał się w 100%!
Nie zarzucą ci “cringe’u”, jak lecisz 800 km/h
Top Gun: Maverick to pompatyczny hołd pierwszej części, który niestety czasami robi się aż niezręczny. Zbliżenia,
one-linery i dziwne aktorskie powroty (scena z Valem Kilmerem) są jak plamy na nowych butach po pierwszym wyjściu na zewnątrz, których staramy się nie zauważać. Aktorzy też niespecjalnie wykazują się swoimi umiejętnościami, ale prawda jest taka, że nikt od nich w tym filmie tego nie wymaga. Wszyscy czekamy, aż wsiądą za stery ultra szybkich F-18. Nie ma znaczenia, czy są to sekwencje związane z treningiem młodych kadetów, czy popisy Mavericka – powietrzne manewry to turboszybka jazda bez trzymanki, której nie mamy dość. Finałowa bitwa powietrzna i misja, do której przygotowuje swój team legendarny pilot, wyciąga z kina IMAX ostatnie poty! Produkcja nastawiona jest na sprawdzanie wytrzymałości sal, w których się pojawia, więc warto obejrzeć najnowszego Top Guna na największym możliwym ekranie w mieście. Czy jest to wyłącznie kino rozrywkowe? Zdecydowanie tak. Czy potrzebujemy więcej filmów z myśliwcami w tle? Tak, jeśli będzie nad nimi pracował Tom Cruise.
Ocena: 7/10
Recenzja filmu powstała dzięki współpracy z siecią kin Cinema City, która umożliwiła udział w seansie.
Możemy w nieskończoność naśmiewać się z sentymentalnych odlotów aktora, niekończących się sekwencji „biegowych” czy ideologicznych rysach na wizerunku. Trzeba jednak przyznać, że Cruise znalazł swoją niszę, która oscyluje gdzieś pomiędzy Michalem Bayem i Johnem Wickem, a u jej podstaw leżą samodzielnie wykonywane „stunty” i zawrotna akcja. Zobacz także Co obejrzeć po „Reniferku”? Te seriale powinny […]
Obserwuj nas na instagramie: