kadr z filmu „300”

Dziś te filmy wydają się przehajpowane. Obejrzeliśmy po latach 7 „kultowych” tytułów


27 stycznia 2023

Obserwuj nas na instagramie:

Istnieje sporo uniwersalnych arcydzieł, które nie starzeją się mimo upływu lat. Prawda jest jednak taka, że zdecydowana większość filmów to produkty swoich czasów. A co za tym idzie, im więcej mija od ich premier, tym boleśniej je się ogląda.

Filmy, które po latach straciły urok

Powyższa zasada najbardziej widoczna jest przy okazji produkcji opisujących nowe technologie i filmów opierających swój charakter na magii efektów wizualnych. Największe kontrowersje budzą natomiast filmy ukazujące przestarzałe normy społeczno-obyczajowe lub postawy niepasujące do nowych czasów. W dzisiejszym zestawieniu wracamy do siedmiu szeroko dyskutowanych w chwili premiery tytułów, które z biegiem czasu straciły w naszych oczach większość oryginalnego uroku.

Epidemia 1995
kadr z filmu „Epidemia”

Czytaj też: Gdzie obejrzeć filmy nominowane do Oscara 2023? Oto pełna lista

Blair Witch Project (1999), reż. Daniel Myrick, Eduardo Sánchez

Można śmiało polemizować, że już w momencie swojej premiery, Blair Witch Project był w głównej mierze marketingową sztuczką. Trafiła ona idealnie na swój czas, czyli przełom wieków z raczkującym internetem i – co za tym idzie – brakiem możliwości szybkiej wymiany informacji o fabule. Widzowie naczytali się, że obejrzą na ekranie materiał z kamer studentów, którzy zaginęli w lasach Maryland. Jedni wychodzili z kin autentycznie wystraszeni, inni fascynowali się mitologią wiedźmy z Blair, a machina promocyjna stworzyła wokół zrealizowanej w 8 dni i za kilkadziesiąt tysięcy dolarów produkcji otoczkę „filmowego wydarzenia”. BWP stał się potem pośrednio odpowiedzialny za wysyp filmów found footage. Dziś oferuje 80 minut irytująco trzęsącej się kamery rejestrującej chodzenie i bieganie po lesie, dialogów w większości o niczym i przewidywalnych horrorowych tricków. Emocje zdaje się wciąż wywoływać tylko enigmatyczna końcówka, przy której wyobraźnia działa jak szalona.

300 (2006), reż. Zack Snyder

Wielu widzów oszalało na punkcie 300 już od chwili premiery teasera filmu. Grany przez Gerarda Butlera Leonidas wykrzykiwał w nim gromkie: „THIS IS SPARTA!”, zapowiadając wypełniony testosteronem spektakl wyrzeźbionych męskich ciał, wystylizowanej komiksowej przemocy i nakręconych w zwolnionym tempie potyczek rodem z horroru fantasy. Opowieść o helleńskich wojownikach śmiejących się śmierci prosto w twarz, by bronić własnej cywilizacji przed zakusami perskich hord była długo uważana za wzór wysokobudżetowego kina akcji, łączącego aktorską charyzmę z możliwościami komputerowej kreacji. Dziś, gdy technologiczna magia zwietrzała, zaś twórcy typu George’a Millera wynieśli kino akcji na wyższy poziom (Mad Max: Na drodze gniewu), 300 oferuje pod wizualnym sztafażem ogrom pełnych patosu monologów/dialogów, pretekstową fabułę oraz świadomość, dlaczego zwolnione tempo nie przyjęło się szerzej w tym gatunku.

Hakerzy (1995), reż. Iain Softley

Jeden z tych filmów, których fenomen potrafią zrozumieć jedynie ludzie, którzy wchodzili w dorosłość w latach 90. Niemniej jednak hakerskie ekscesy grupy ekscentrycznych nastolatków, wspierane romantyczno-erotycznymi igraszkami Angeliny Jolie i Jonny’ego Lee Millera, były wówczas małym kulturowym fenomenem. Zwłaszcza sposób, w jaki ekranowi młodzi gniewni wykorzystywali możliwości raczkującego internetu, by wystawiać środkowy palec systemowi, lub po prostu ułatwiać sobie życie. Biorąc pod uwagę fakt, że Hakerzy portretowali intensywnie – i bez większego pokrycia z rzeczywistością, ale to inna sprawa – świat nowych technologii, film nie miał prawa nie zestarzeć się w tej kwestii. Sęk w tym, że dziś z tamtej ekscytującej opowieści o nieujarzmionej młodości wyziera efekciarska historia wymyślona przez ludzi, dla których młodość była wymówką do wtłaczania widzom do głów hollywoodzkich stereotypów.

Młodzi gniewni (1995), reż. John N. Smith

W tym samym roku premierę miał też popularny film próbujący pouczać widzów, że społeczne, rasowe, obyczajowe i ekonomiczne problemy wielokulturowej Ameryki można rozwiązać przy pomocy kultury, sztuki i żołnierskiej dyscypliny. Warta przyklaśnięcia inicjatywa, na dodatek oparta na – co podkreślano wszędzie – prawdziwej historii byłej marine, która zaczęła odnosić sukcesy jako nauczycielka afroamerykańskich oraz latynoskich nastolatków. Szkoda tylko, że prawdziwe wydarzenia Roland Bass (laureat Oscara za scenariusz do Rain Mana) opakował w ckliwy i moralizujący film, który jest bardziej zainteresowany powielaniem hollywoodzkich fantazji na temat „trudnej młodzieży”. Michelle Pfeiffer wycisnęła z roli tyle, ile się dało, ale nie była w stanie przesłonić faktu, że jej bohaterka to kolejna wariacja na temat uwielbianego w Hollywood schematu „białego zbawiciela”.

Szakal (1997), reż. Michael Caton-Jones

To remake klasycznego politycznego dreszczowca Freda Zinnemanna, oparty na uznanej książce Fredericka Forsytha. Film można wciąż chwalić za wiele interesujących elementów, między innymi sposób ukazywania tytułowego nieuchwytnego zamachowca. „Szakal” to bezlitosny morderca, który wykorzystuje wszystko i wszystkich, by wykonać założony plan, a jeśli trzeba zabić lub torturować (na przykład, odstrzeliwując facetowi rękę, a dopiero po chwili go dobijając), robi to bez żadnych emocji. W interpretacji Bruce’a Willisa morderca zachowuje się jak robot, w którym trudno odnaleźć choć odrobinę człowieczeństwa. Problem leży w fabule – agenci FBI i rosyjska policjantka, aby złapać „Szakala”, wchodzą w układ z uwięzionym snajperem IRA – która mogła wydawać się efektowna i wywrotowa w latach 90., jednak po latach odsłania dużo logicznych dziur, które psują przyjemność z oglądania – i kibicowania „dobrym bohaterom”.

Grease (1978), reż. Randal Kleiser

Tak, piosenki śpiewane z wielkim animuszem przez Olivię Newton-John, John Travoltę i resztę obsady to muzyczne evergreeny, przy których będą bawić się zapewne kolejne pokolenia. Jeśli jednak odjąć warstwę muzyczną (należy również przyznać, że do słów niektórych hitów także można się przyczepić, choćby ze względu na ich otwarty seksizm), pozostaje prosta i chwilami zaskakująco prostacka historia o wakacyjnym romansie. O romansie, w ramach którego urocza i uczynna nastolatka jest pomiatana przez chłopaka, który nie potrafi zdecydować się, kim jest i kim chciałby być, ale mimo to ona decyduje się na całkowitą zmianę samej siebie, by stać się dziewczyną z jego snów. Wszystko to w środowisku nastolatków granych przez aktorów co najmniej dwudziestokilkuletnich (Stockard Channing, najstarsza członkini obsady, miała 33 lata). Piosenki piosenkami, ale nie trzeba oglądać filmu, by czerpać z nich przyjemność.

Epidemia (1995), reż. Wolfgang Petersen

Finiszujemy filmem, który za sprawą pandemii odzyskał dawną popularność, jednak widzowie, którzy zdecydowali się do niego wrócić dwie i pół dekady po premierze, odkryli ze smutkiem, że to tylko pusta hollywoodzka fantazja (w przeciwieństwie do Epidemii strachu Soderbergha z 2011 roku). Jak bowiem inaczej nazwać film, w którym dzielni epidemiolodzy próbujący opanować potencjalną światową pandemię zmutowanej odmiany wirusa Eboli zmieniają się w bohaterów kina akcji, żeby schwytać małpkę, której krew pozwoli stworzyć stuprocentowo skuteczny lek? Jak inaczej określić film, w którym przenoszonego drogą powietrzną wirusa daje się opanować w jednym miasteczku, a szczepionkę robi się błyskawicznie? Epidemię oglądałoby się dziś boleśnie nawet bez świadomości możliwości Covid-19 i jego niekończących się mutacji, jednak rzeczywista pandemia całkowicie przekreśliła jakąkolwiek wartość filmu Petersena.

Istnieje sporo uniwersalnych arcydzieł, które nie starzeją się mimo upływu lat. Prawda jest jednak taka, że zdecydowana większość filmów to produkty swoich czasów. A co za tym idzie, im więcej mija od ich premier, tym boleśniej je się ogląda. Zobacz także Co obejrzeć po „Reniferku”? Te seriale powinny wam się spodobać Początki polskiego rapu: pierwsze […]

Obserwuj nas na instagramie:

Sprawdź także

Imprezy blisko Ciebie w Tango App →