Paramore „This Is Why”. Nadal w terapii
Obserwuj nas na instagramie:
Fascynujące jest obserwowanie ewolucji zespołów, które najpierw stawiają pierwsze kroki w konkretnym gatunku, a potem przechodzą na drugi koniec jego spektrum. Ale jeszcze bardziej interesujące jest zobaczenie muzycznej rewolucji, podczas której zespół z jednej płyty na drugą dokonuje odważnej wolty stylistycznej.
„I think we have an emergency”
Tak było w przypadku Paramore, kiedy po 4-letniej przerwie od wydania swojego multiplatynowego albumu z 2013 roku, zamiast podążać utorowaną przez siebie ścieżką emo punk popu, zafundowali terapię szokową w postaci art popowego singla Hard Times. Piosenka zwiastowała płytę After Laughter, a fanów zaskoczyły nie tylko inspiracje nowofalowymi brzmieniami, ale także tekst, jawnie traktujący o stanach lękowych wokalistki zespołu – Hayley Williams. Żeby jednak zrozumieć tę sytuację, należy cofnąć się o kilka lat wstecz.
„Let the flame begins”
Hayley Williams od początku była skazana na bycie gwiazdą. I nie ma w tym zdaniu przesady. Już w wieku 14 lat, wypatrzona przez poszukiwaczy talentów, została zakontraktowana w Atlantic Records, podpisując z wytwórnią dwuletnią umowę. Oprócz szerokiej skali głosu (dysponuje czterema oktawami), łowcy talentu nie mogli się oprzeć jej charyzmie, która mogłaby oświetlić miasto podczas awarii prądu. Williams okazała się dojrzała jak na swój wiek. Odważnie sprzeciwiła się niecnym planom wielkiej wytwórni, która chciała z niej zrobić gwiazdę pop. Sama wybrała swoją ścieżkę – chciała pozostać w nowo powstałym zespole Paramore, który tworzyła wraz ze szkolnymi kolegami. Uparła się i, jak się okazało, intuicja jej nie zawiodła.
Pomimo licznych przetasowań w składzie (niekiedy zakończonych bolesnymi rozstaniami), Paramore z płyty na płytę umacniało swoją pozycję, nie tylko na scenie emo pop. Po świetnie przyjętej drugiej płycie Riot! (2007) stali się gwiazdami, choć ich targetem nadal byli głównie nastolatkowie. Kolejna płyta, Brand New Eyes (2009), poprzedzona singlem do filmu Zmierzch (doskonale wpisującym się w target słuchaczy), sprawiła, że stali się niekwestionowaną ikoną swojej stylistyki. Tej machiny już nikt nie był w stanie zatrzymać. Kolejny album, wspomniane na początku Paramore (2013), wyniósł ich do muzycznej stratosfery. Płyta zajęła pierwsze miejsca sprzedaży po obu stronach Atlantyku. I mimo że zespół nadal kojarzył się z młodzieżowym buntem, zaczął być traktowany poważnie w szerszym aspekcie, o czym świadczyły wysokie miejsca w rankingach i obecność w licznych podsumowaniach prasy muzycznej. Co mogło pójść nie tak?
„I’m only human, I’ve got a skeleton in me”
Szybka kariera już w nastoletnim wieku, ciągłe bycie w trasie, częste zatargi personale kończące się zmianą składu… Jak się okazuje, to tylko część tej historii. Po sukcesie self-titled albumu odszedł (już po raz trzeci!) basista Jeremy Davis. Wytoczył przy okazji proces o prawa autorskie reszcie zespołu: Williams oraz gitarzyście Taylorowi Yorkowi (główny kompozytor na Paramore). Davis nie tylko żądał tantiemów, ale nie darował sobie także internetowych komentarzy na temat rzekomego autorytaryzmu Williams. Władza nad zespołem miała służyć jej do realizacji własnych celów. Niestety, taka opinia ciągnie się za wokalistką do dzisiaj. Williams po latach przyznała się, że były to dla niej bardzo ciężkie chwile, obarczone stanami depresyjnymi, z towarzyszącymi jej myślami samobójczymi.
„All that I want Is to wake up fine/ Tell me that I’m alright/ That I ain’t gonna die”
W 2017 roku Paramore wróciło ze swoim After Laughter. Pokaleczone, z siniakami, lecz czy całkowicie wyleczone? Już zapowiadające album single zmieniały zasady gry. Jaskrawe kolory, neony, wyraziste stylizacje przypominające przerysowane klipy z lat 80. To jednak tylko pozory. W warstwie tekstowej to raczej pamiętnik stanów psychicznych pacjenta zakładu zamkniętego, niż radosna zabawa konwencją. Depresja, alienacja, stany lękowe, ale także nieudolne maskowanie tychże, kończące się zazwyczaj klęską. Odpryski z sytuacji z ostatnich lat. Skład Paramore, oprócz Hayley, stanowił wówczas Taylor York, ale także powracający po latach do zespołu perkusista Zac Farro. Rewolucja stylistyczna, często chwalona przez krytyków i nazywana odważnym posunięciem, niosła także za sobą skutki uboczne. Fani, którzy kształtowali swoją nastoletniej osobowość na wcześniejszych płytach Paramore, nie do końca przyjęli ich nowe wcielenie. #missoldparamore, najpopularniejszy hashtag umieszczany pod nowymi produkcjami, wywoływał mnóstwo emocji i dyskusji na internetowych forach oraz w mediach społecznościowych. Hayley jawnie przyznała się do ukrywania swoich stanów emocjonalnych podczas jej młodzieńczej kariery. Osoba, która była znana z powalającej charyzmy twierdziła teraz, że była przerażona tym, co mogą powiedzieć o niej inni. Ikona emo, romantyzująca nastoletni gniew, przestała nieść pochodnię zbuntowanych, zamieniając ją na zapałkę, która niestety ledwo się tliła. Depresja przestała być cool. Zaczęła być poważnym problemem.
„I love making you believe/ What you get is what you see/ But I’m so fake happy/ I feel so fake happy”
Ci, którzy mieli nadzieję, że After Laghter to tylko przystanek w twórczości Paramore, musieli porzucić swoje oczekiwania dość szybko. Zaraz po albumie wyszły dwie solowe płyty Hayley: Petals for Armor” (2020) i Flowers for Vases / Descansos (2021), które jeszcze bardziej penetrowały traumy Williams. Tym razem te z jej dzieciństwa. Jak się okazuje, to wynik jej długoletniej terapii, na którą wokalistka zaczęła uczęszczać po wydarzeniach z pierwszej połowy przeszłej dekady, a także po rozwodzie z 2017 roku, po kilkumiesięcznym nieudanym małżeństwie. Pierwsza odsłona jej solowej twórczości to eksperymenty z pogranicza art popu (naturalna kontynuacja After Laughter), druga to już bardziej balladowa, spokojna wręcz folkowa płyta. Warto zaznaczyć, że przy Petal for Armor silnym wsparciem okazał się Taylor York który, nie tylko zagrał na płycie, ale także ją wyprodukował. Miało ich to zbliżyć do siebie. Do dzisiaj pozostają parą. W maju 2020 Hayley planowała ruszyć w trasę promującą pierwszy album. Wszystkie koncerty zostały jednak odwołane po wybuchu pandemii dwa miesiące wcześniej.
„This is why I don’t leave the house”
Pandemiczna izolacja, niewyleczone zaszłości i wojna po drugiej stronie globu na pewno nie poprawiły nastrojów Paramore. W dzień premiery nowej płyty This Is Why zespół reklamował ją w dość przewrotny sposób: „Jeżeli przez ostatnie 5 lat doświadczyłeś/aś: m.in. gniewu, apatii, dysocjacji, poczucia rozłączenia czy rezygnacji, to ta płyta jest dla Ciebie” – pisali. Szczerość na jaką sobie pozwalają, zwłaszcza w orbicie szerokiego pojętego mainstreamu, to już rzadkość. Paramore są dzisiaj jak rozbitkowie, którzy po wykańczającym sztormie odnaleźli się na bezludnej wyspie. Jak sami przyznają, obecny skład to idealna konfiguracja. Po latach szarpania się między sobą i niedomówień, osiągnęli wreszcie spokój. Pytanie tylko, za jaką cenę? Warstwa tekstowa to nadal zapiski autoterapeutyczne. C’est Comme Ca to dosłownie relacja z wizyty u psychiatry, tytułowe This is Why opowiada o dyskomunikacji jakiej doświadczyła Williams w mediach społecznościowych w okresie pandemicznym (sama ogłosiła zaprzestanie publikowania prywatnych treści na swoim Instagramie – 3,4 miliona followersów, a postów 0). The News to natomiast raport z ostatnich światowych wydarzeń i paranoicznym ich śledzeniu 24 godziny na dobę, a Crave – próba wskrzeszenia chwil kiedy było się „jeszcze żywym”. Pytanie tylko, czy nie na darmo?
Od strony muzycznej, podobnie jak przy After Laughter, słychać fascynację nową falą. Jeśli jednak na poprzedniej płycie były to klimat z pogranicza Talking Heads z elementami synthpopu, tutaj więcej jest post punkowej drapieżności pokroju Gang of Four. Taylor York, przyznał w ostatnim wywiadzie, że kiedy pisze utwory, najlepiej wychodzi mu praca nad mostkiem i przejściami gitarowymi. Nie odczuwa wtedy takiej presji, jak przy tworzeniu refrenu. Można powiedzieć, że ma to istotne przełożenie na kompozycje, gdyż właśnie te części są najbardziej uwydatnione w piosenkach z nowej płyty. Czasem ma się wrażenie, że mostek został zapożyczony jako refren, chociażby w tytułowym kawałku. Żywa perkusja Farro (świetnie nagrana i wyprodukowana) nadaje mechanicznego rytmu prostym w zakresie struktury, ale intensywnym kompozycjom.
„What’s the body count up to now, captain?”
Trudne emocje, które miały być zakrzyczane na pierwszych płytach, nie zniknęły – wręcz przeciwnie, nadal są bardzo odczuwalne w muzyce zespołu. Aby je oswoić, trzeba wystawić się na ich działanie, bez zważania na cierpienie, które mogą przynieść. To jedyna droga. Post punkowy anturaż, z plątaniną mostków, przejść i mechaniczną perkusją, przypomina składanie złamanej w wielu miejscach kości. Wszystkie zabiegi mają przynieść uzdrowienie. Jeśli nie teraz, to może na następnej płycie. Paramore nadal pozostaje w terapii.
Fascynujące jest obserwowanie ewolucji zespołów, które najpierw stawiają pierwsze kroki w konkretnym gatunku, a potem przechodzą na drugi koniec jego spektrum. Ale jeszcze bardziej interesujące jest zobaczenie muzycznej rewolucji, podczas której zespół z jednej płyty na drugą dokonuje odważnej wolty stylistycznej. Zobacz także Co obejrzeć po „Reniferku”? Te seriale powinny wam się spodobać Początki polskiego […]
Obserwuj nas na instagramie: