Król odzyskany. Recenzja albumu „King Sento” Sentino


02 sierpnia 2021

Obserwuj nas na instagramie:

Sentino, jeden z najbardziej kontrowersyjnych raperów w Polsce, pokazał, że nawet niedopracowanym krążkiem może wypłacić prztyczka w nos grze.

Czysta brudna karta

Gdyby ten człowiek jednak nie pojawił się w naszym kraju, to szefowie plotkarskich mediów rapowych musieliby się zmówić przy jakichś dobrych procentach i go zwyczajnie wymyślić – w końcu od lat znajduje się w ścisłej czołówce artystów dostarczających wyjątkowo klikalnego, obyczajowego kontentu, niezmiennie polaryzującego odbiorców. Gość na wagę złota i zielonego Excela.

Bo tak, działania Sentino na polskiej ziemi mają w sobie więcej z wojennej ścieżki niż muzycznej drogi. Rezonujące sojusze, które ochoczo zawierał, prędzej czy później rozpadały się z hukiem i rzadko któraś ze stron wychodziła z nich bez artystycznego szwanku. Od dekady znajduje się pod stałym ostrzałem nie tylko niezwiązanych z nim twórców, którzy chętnie zarzucają mu bycie fejkiem, ale również ogromnej rzeszy słuchaczy, dla których jest uosobieniem kiczu i nieuzasadnionej przewózki. Zresztą z labelami też nie żyje w dobrych stosunkach, a szczegóły takiego stanu rzeczy pozostają czasem w mniejszym, czasem w większym niedomówieniu.

Sam stara się bronić na różne sposoby. Ten mniej skuteczny to live’y na Instagramie, które często stają się klasykami w dniu premiery, bo gaszą pożary napalmem. Ten bardziej skuteczny to już rozbudowywanie umocnień poprzez wypuszczanie kolejnych krążków. W ich liczbie nie gubią się jeszcze skrupulatni statystycy, lecz może do tego dojść, taka to zmasowana defensywna ofensywa. Tym bardziej że jeszcze się nie skończyła, do końca 2021 powinny pojawić się nowe wydawnictwa. Nie uprzedzajmy jednak faktów. Bardzo dobrze się stało, że logiczny tryptyk albumowy i zarazem stylistyczny zamyka właśnie King Sento. To esencja lotu tego polsko-chilijsko-niemieckiego bombowca, dla którego paliwem są ciągłe turbulencje.

Sentino – Rio

Dominacja z nonszalancją

Wielu utalentowanych raperów mogło wejść do bębna mainstreamu i kręcić się w nim przez kilka sezonów, a tak się nie stało. Najczęściej chodziło o to, że byli – jak to się ładnie i trochę usprawiedliwiająco mówi – zdolni, lecz leniwi.

Mimo porządnych liczb trudno też powiedzieć o Sentino, że jest w miejscu, do którego predestynują go talent i barwność, ale tu problem jest nieco inny. Pal licho nawet tę rozbudowaną kronikę konfliktów, nie takie rzeczy nie przekreślały potencjalnie dużych kariery. Kiedyś nieadekwatną popularność można było zrzucać na karb nowatorstwa i odstawania od rynku, teraz trzeba wyraźnie podkreślić, iż zajęcie należnego miejsca raczej się nie zadzieje, jeśli projekty wciąż będą niedopracowane pod względem technologicznym. Tyle i aż tyle.

Trzeba mieć bowiem dużo złej woli, by nie usłyszeć, że na King Sento facet niejednokrotnie wyprzedza nasz rap pod względem rozumienia nie tyle wersów i bitów, ile muzyki jako tworu powstałego z synergii składowych. Jeśli od początku złapie dobre porozumienie z podkładem, to na ogół nie ma czego zbierać. Raz chwyconą melodię obrabia spokojniej i naturalniej niż inni, bawi się nią dzięki frywolnemu podejściu do leksyki i artykulacji, buduje zaraźliwe, nierzadko brawurowe partie podśpiewywane dzięki charyzmie. Tego nie da się nauczyć z biegiem lat i w rezultacie dojść do takiego poziomu – to trzeba mieć i dopracowywać. W tej lżejszej konwencji są to wyżyny melodyjności, dodatkowo świadomie przełamywane pohukiwaniami czy mamrotaniem. Aż dziw bierze, że pozostawia odbiorcę z wrażeniem, iż ma jeszcze rezerwy, związane głównie z lepszym wyważeniem wyjebki i skupienia przy mikrofonie. Nawet się nie poci, a i tak jest Panem Raperem.

Sentino – Algeciras

Na ulicę i do beach baru

Nie ma się co czarować – teksty z tego albumu musiały powstać szybko i nie dopieszczano ich potem długimi godzinami. Brzmią jak doraźny strumień myśli, ale taki, który sugeruje czystą głowę.

Nie chodzi nawet o nieźle ustawiony filtr jakości, sprawiający, że nie mamy tu aż tak wielu potknięć skojarzeniowych i logicznych oraz oczywistości, jak chcieliby przeciwnicy tego osobnego stylu (nawet najprostsza wrzutka z Peterem Parkerem jest do obronienia dzięki rozwinięciu). Najważniejsze, że wreszcie obok postaci chętnie eksponującej gangsterskie zacięcie i hustlerski mental częściej pojawia się też człowiek niekryjący się z radościami, smutkami czy szerzej: uczuciami. Tak, jakby sam gospodarz rozumiał, iż kolejny etap restartu polskiej odnogi kariery muzycznej wymaga choć minimalnego odsłonięcia się, czyli zarazem czegoś więcej niż tylko zestawu opowieści o szemranych biznesach, papierze i markach. Trudno się w tych linijkach słuchaczowi przejrzeć, Sentino wciąż jeszcze stara się trzymać na dystans wszystkich wciskających przycisk play, ale jednak zrobił żwawszy niż kiedykolwiek krok ku odmemowaniu samego siebie.

Operowanie dużym wachlarzem umiejętności przydaje mu się szczególnie wtedy, gdy musi zmierzyć się z tropikalnymi, parnymi bitami. A te bywają niestety mało pomocne. Już początek krążka jest spektakularny w słodko-gorzki sposób – lekki, latynoski podkład do kawałka La Linea to najlepsza rzecz, jaka kiedykolwiek pojawiła się pod szyldem CrackHouse, ale co z tego, skoro ten kończy się i wjeżdża wyciągnięta ze środka szufladki o nazwie patopolo Kokaina? Podobny zarzut można kierować pod adresem Milionera, co jest tym bardziej irytujące, że znajdująca się tutaj końcowa ósemka z pierwszej zwrotki to kwintesencja sentinowskiego pomysłu na teksty. Inna rzecz, że reszta balansuje na granicy infantylności i czasem ją przekracza.

Z balladami jest zresztą tak, że – jak się okazało – wszystkie już jakiś czas temu zakasował idealne wykrojony numer Remy Martin. Do tego znane już wcześniej Rio i Algeciras spokojnie mogłyby uchodzić za najjaśniejsze punkty Króla, gdyby nie fakt, że zjawiła się trójca, która rzuciła temu duetowi rękawicę. Różowy pył to modelowy banger nagrany z pozycji siły, Ciroc wręcz krzyczy: minimum dźwięków, maksimum vibe’u, a Trucizna jest kapitalnym, real talkowym trackiem, z niesamowitym wejściem wokalnym Sento w bit, doskonałym wyjściem wokalnym z pierwszej zwroty i posępną, naraz lekką i zwalistą produkcją. Nie dało się ogarnąć tego lepiej, to fakt, nie opinia.

Sentino – Życie które znam

Pora na konkret

Sprawa związana ze wspomnianym chwilę wcześniej Algeciras jest zresztą jednym z nieco przeoczonych symboli Kinga. Początkowo w serwisach streamingowych ukazała się wersja tego utworu ze zmienioną, bardzo przytłumioną i jakby trollingową nawijką. Po czym wróciła ta podstawowa.

Czemu? To już pytanie do autora. Bardzo zasadne, bo pierwotna wersja z YouTube’a była i jest bezsprzecznie lepsza. Takie odświeżanie albumu powinno sugerować to, o czym pisałem na początku – strona techniczna wciąż kuleje czy wręcz trąci prowizorką, odbierając numerom część ich uroku. Najwyższa pora, by zabrać się poważnie za tę działkę, bo kilka niedopracowanych w ważnej materii krążków waży mniej niż jeden dopracowany na igłę. A w dalszej perspektywie wziąć sobie najlepszych i najbardziej wymagających producentów w kraju, przysiąść do tekstów i nagrać płytę, której klasyczność trudno będzie podważyć. W końcu wrogowie nie śpią, a do bardzo dobrego King Sento też sobie chętnie postrzelają, bo znajdą amunicję.

Sentino – King Sento – okładka

Sentino, jeden z najbardziej kontrowersyjnych raperów w Polsce, pokazał, że nawet niedopracowanym krążkiem może wypłacić prztyczka w nos grze. Zobacz także Co obejrzeć po „Reniferku”? Te seriale powinny wam się spodobać Początki polskiego rapu: pierwsze kasety, dissy i nadejście Scyzoryka WROsound 2024. Zagrają m.in. Małpa, susk, Bisz i Kasia Lins Czysta brudna karta Gdyby ten […]

Obserwuj nas na instagramie:

Sprawdź także


Imprezy blisko Ciebie w Tango App →