Kasia Lins: „Nie traktuję pisania piosenek jako terapii” [wywiad]
Obserwuj nas na instagramie:
Liturgiczne szaty zamieniła na różowe rękawiczki i nie zamierza odpuszczać nam już grzechów. Kasia Lins opowiada nam w rozmowie o nadchodzącym albumie i swojej nowej bohaterce.
Eros, Tanatos i Kasia Lins
Jej ostatnia płyta Moja wina kipiała od odwołań religijnych, liturgicznych, ścierania się sacrum i profanum, które oplotła w charakterystyczne dla siebie duszne brzmienia. Kasia Lins czaruje swoich słuchaczy dopieszczonymi tekstami, pełnymi metafor, balansując na granicy teatralnej przesady (przypominam, że na trasie mojowinnej kropiła swoją publikę, „odpuszczając im grzechy”) i kontrolowanego kiczu. Na nadchodzącym albumie, który usłyszymy już jesienią tego roku, nie brakuje mocnej symboliki, choć to już zupełnie nowa bohaterka. Jej zarys poznaliśmy już w Po trupach do Ciebie, a także Do śmierci mamy czas, gdzie pojawił się również WaluśKraksaKryzys.
„Na płycie są emocje, relacje, miłość, zamknięcia i otwarcia, śmiertelno-miłosna historia – bo cała ta płyta to Eros i Tanatos – ale też temat, który też w jakiejś części z tego wynika, a mianowicie cancel culture. To też o tym jak blisko nam z miłości do nienawiści” – mówi Kasia Lins w naszej rozmowie, gdzie opowiada o procesie powstawania albumu i tym, czego możemy spodziewać się po jej nowym wcieleniu.
Ania Lalka: Po płycie „Moja wina” mówiłaś w wywiadach, że domknęłaś pewien okres młodości. Dalej się z tym identyfikujesz?
Kasia Lins: Czułam, że nagle i w niekontrolowany sposób zamknął się pewien etap. Nie weszłam płynnie w tę dojrzałość, świadomość siebie, tylko miałam wrażenie, że nastąpił jakiś przełom. Kolejny graniczny moment poczułam w zeszłym roku, kiedy na dobre zaczęłam pisać nowe piosenki i regularnie pracować nad albumem. Ten kolejny graniczny moment pozwolił mi się wyzwolić z przeszłości i – choć to banalnie brzmi – otworzyć nowy rozdział. On cały czas trwa, bo jestem w procesie pisania. Dobrze mi tutaj.
Jak wygląda u ciebie taki proces? Życie inspiruje cię na bieżąco? Czy są jednak momenty, w których musisz intencjonalnie wygrzebać z głowy pewne refleksje?
Kasia Lins: Jasne, same nie zawsze przychodzą. Trzeba się nad tym pochylić i poświęcić temu czas. Tak, żeby nie było to powierzchowne i sentymentalne, tylko jednak angażujące. Wydaje mi się, że każdy artysta musi doświadczać, przeżywać i rozgrzebywać często nieprzyjemnych dla siebie tematy. Do tego potrzeba czasu. Dla mnie te trzy lata od wydania ostatniej płyty nie są ogromną przerwą. Były niezbędne, żeby mieć o czym mówić
Czy kontynuujesz w nowym wydawnictwie jakieś charakterystyczne elementy narracyjne z płyty Moja wina? A może czeka nas zupełnie nowa odsłona Kasi Lins?
Kasia Lins: Tamten album był właściwie niezamierzoną koncepcją. Tak często odnosiłam się wtedy do symboliki sakralnej, która, pomagała mi opowiedzieć o sobie, że stała się kluczowym elementem albumu. Teraz starałam się trochę od tego uciec, ale chyba nieskutecznie. Akcenty będę kładła jednak na inne miejsca.
Widziałam zapowiedzi, które wrzucałaś na swojego Instagrama jeszcze przed singlem Po trupach do Ciebie emotki z serduszkami. Pomyślałam sobie…
Kasia Lins: Że zrobiło się infantylnie? (śmiech)
Nie! Pomyślałam, że pewnie grasz ironią, używając tak oczywistych symboli. Serca, różowe rękawiczki, a w teledysku do utworu już nawiązania do Bonnie and Clyde. To wszystko jest specjalnie tak przerysowane?
Kasia Lins: Tak. Umówmy się, zeszła płyta też była przerysowana. Taka konwencja jest na granicy kiczu. Lubię na niej balansować, to trochę niebezpieczne. Nigdy nie wiadomo, kiedy się ją przekroczy, a to sprawia, że się napędzam, bo sama nie wiem, jak daleko zabrnę. Wydaje mi się, że to potrzebne, żeby stale się nakręcać i nie kalkować pomysłów, nie działać schematycznie. Lubię bawić się konwencją i odniesieniami – zwłaszcza do filmów. Teledysk jest oczywiście nawiązaniem do przerysowanego kina akcji, kina noir, kryminału.
Te rękawiczki, w których grasz, kojarzą mi się z kobiecymi postaciami starego kina. Inspirował cię ktoś konkretny?
Kasia Lins: Raczej nikt konkretny, choć to miks bohaterów, którzy byli referencyjni dla tego klipu, a sam posób pokazania historii był kreowany na nastrój filmów braci Coen, Leona Zawodowca, Matrixa, Pana i Pani Smith czy Bonnie i Clyde.
Rysuje się z tego taka stereotypowo silna bohaterka.
Kasia Lins: Tak! Taka przerysowana i feministyczna w pewien sposób, trochę femme fatale balansująca na granicy wspomnianego kiczu.
Jak już spojrzymy w tekst utworu Po trupach do Ciebie, ta sama bohaterka jest na emocjonalnej krawędzi, co zresztą powtarza się również w kolejnym utworze Do śmierci mamy czas. Kim dla ciebie jest ta kobieta? Jak mamy ją odczytywać?
Kasia Lins: Nie lubię narzucać sensu, bo trochę blokuje to chęć interpretacji słuchaczowi, ale oczywiście w mojej głowie jest ona jakaś. To postać, która przewija się przez wszystkie klipy. Nie wiem, czy jest moim alter ego. Prędzej, jak zwykle, wyolbrzymiam pewne cechy, przerysowuję swoje zachowania i fantazje lub wyobrażenia na swój temat. Z tego powstaje postać, którą może chciałabym w sobie zobaczyć. Może jakaś część, która jest we mnie bardzo głęboko ukryta, a którą chciałabym pielęgnować. I to taka postać rzeczywiście wyszła ze mnie w momencie tego nowego otwarcia, o którym wspomniałam na początku.
Każdy dotychczasowy klip podsumowujesz kilkoma zabawnymi zdaniami. Po trupach do Ciebie kończy się tym, że i ty, i Szczyl, piszecie konfesyjne albumy o rozpadzie związku. Ten album jest właśnie o tym?
Kasia Lins: To wszystko śpiewa moja bohaterka, a nie ja (śmiech). Ale klasycznie, jak większość artystów, mieszam własne doświadczenia z fantazjami i z imaginacją moich spostrzeżeń i marzeń. To miks rzeczywistości i snu. Chciałabym zostawić to słuchaczowi, który może chcieć widzieć mnie taką, a nie inną. Nie chcę rozwiązywać tej zagadki.
Zgadzam się z tym, co kiedyś powiedziałaś w rozmowie – że nie tworzy się dla słuchacza, ale dla siebie.
Kasia Lins: Na etapie pisania utworów na pewno nie myślę o spełnianiu marzeń słuchaczy.
W trakcie takiego tworzenia, który dotyka tematy częściowo dotyczące twoich doświadczeń, pojawiają ci się nowe refleksje na temat tych przeżyć? Jest w jakiś sposób terapeutyczny?
Kasia Lins: Nie. To ciekawe, bo nie traktuję pisania piosenek jako terapii. A siebie nie traktuję w sposób konfesyjny. Nie potrzebuję słuchacza do rozwiązywania swoich problemów, a teksty nie są dla mnie oczyszczeniem. Kiedyś wmawiałam sobie, że gdzieś te emocje muszą ulecieć, ale wcale nie muszą. Sama nie wiem, czy zwerbalizowanie tych doświadczeń pomaga. To po prostu silna potrzeba napisania piosenki. Może też komunikacji z druga osobą. Być może łatwiej mi mówić o swoich emocjach w ten właśnie sposób. W niektórych momentach to taka terapia zajęciowa, ale nie nazwałabym tego żadnego rodzaju katharsis.
Nowością jest na pewno to, że wpuściłaś do swoich piosenek osoby trzecie. W utworze Do śmierci mamy czas pojawił się WaluśKraksaKryzys, a w klipie do Po trupach… gra Szczyl. Te duety będą się powtarzać?
Kasia Lins: (szeptem) Nie wiem…
A sądziłam, że to jakiś klucz!
Kasia Lins: Wiesz, buduję tę historię na bieżąco. Czuję się trochę jak reżyser, który ma napisać kolejną część serialu, który spodobał się widzom po pierwszym sezonie. Teraz musi napisać kontynuację, której nie miał od początku w głowie, bo myślał już o sezonie jako o zamkniętej części. Mam tak z klipami. Po pierwszych zastanawiam się, jak dalej poprowadzić tę historię. Prowadzimy tę historię wspólnie z moim kolegą, reżyserem Markiem Szymańskim.
Ostatnio przeprowadzałam wywiad z Walusiem na temat jego nadchodzącej płyty +piekło+niebo+, która ma „niszczyć dogmaty religijne”. Od razu pomyślałam o tobie. Współpraca pojawiła się, bo dogadujecie się prywatnie i macie podobne inspiracje?
Kasia Lins: Współpraca pojawiła się dlatego, że usłyszałam w głowie Walusia w tej piosence. Nie mógł być to nikt inny. Nie chodzi o nasze relacje, czy jego refleksje dotyczące dogmatów na nowej płycie. Choć to akurat ciekawe połączenie podobnego postrzegania rzeczywistości. Gdy Waluś usłyszał utwór, od razu zgodził się go zaśpiewać, a od słów dość szybko przeszło do realizacji Wcześniej graliśmy już razem, wiec ten duet musiał się wydarzyć.
To też ciekawe, bo to taki utwór o toksycznej relacji. To, że jest to duet, nadaje mu wielowymiarowości. Często słyszymy w narracji tylko jedną stronę, która obarcza drugą winą. Tutaj obie mają okazję się wypowiedzieć. Chciałaś, żeby pojawił się dialog?
Kasia Lins: Tak. Chciałam, żeby Waluś odpowiedział mi na moje pytania i żebyśmy się ze sobą zderzyli. Ta piosenka to iskra, moment, rozmowa tu i teraz. Wypominanie słów w momencie złości, które padają czasem wyłącznie w emocjach. Potrzebowałam reakcji, echa drugiej osoby. Ten rezonans zadziałał też w klipie, a Waluś to polski Shia LaBeouf, ha!
Oboje bardzo pasowaliście do tej krwistej estetyki. Skoro jest to trwający proces, pewnie mi nie odpowiesz, ale czy te klipy będą tworzyć zamkniętą całość filmowej historii?
Kasia Lins: Chciałoby się, ale często ograniczają nas przyziemne, budżetowe historie. To nie jest super seksowny temat, ale jednak real life. Na klipy przeznacza się coraz mniejsze budżety i coraz mniej ludzi je ogląda. Wszyscy przenieśliśmy się do streamów. Oczywiście kocham to robić, więc jak tylko mam okazję, dodaję do tej piosenki swoją historię. Poza tym sam proces jest świetną zabawą i wyzwaniem. Uwielbiam myśleć obrazowo o muzyce.
Dzielimy wspólną muzyczną miłość, Fionę Apple. Pokazywałaś ostatnio album Fetch The Bolt Cutters w swoich mediach społecznościowych i spodziewałam się inspiracji w nowych piosenkach. I kojarzy mi się trochę jej narracja – między innymi w utworze I Want You To Love Me – z twoimi najnowszymi utworami. Jest jednak spora różnica – ona tę płytę kierowała w stronę innych kobiet i misyjnie wyrzucała z siebie złość na patriarchat. U ciebie z kolei tego nie widzę, szczególnie tych podziałów kobiet i mężczyzn.
Kasia Lins: To ciekawe, ale ja staram się nie identyfikować ludzi przez płeć. Płeć nie jest według mnie esencją człowieka. Na tożsamość składa się kilka elementów, a jesteśmy w momencie zasadzania się na płci i seksualności wyłącznie. Rzeczywiście moje piosenki nie mają misji, w tym sensie, że nie mam potrzeby edukowania poprzez nie. Nie mam problemu z wypowiadaniem się i pewnego rodzaju publicystyką, komentowaniem bieżących kwestii poruszaniem społeczno-polityczno. W muzyce jednak nie lubię dotykać tematów doraźnych.
Na płycie są emocje, relacje, miłość, zamknięcia i otwarcia, śmiertelno-miłosna historia – bo cała ta płyta to Eros i Tanatos – ale też temat, który też w jakiejś części z tego wynika, a mianowicie cancel culture. To też o tym jak blisko nam z miłości do nienawiści. Rozliczanie, moralizowanie, uśmiercanie, a to wszystko w imię miłości, argumentowane wysoką wrażliwością.
Dotknęło cię to osobiście?
Kasia Lins: Dotyka mnie, bo to niemądre. A może mam po prostu problem z sądami ludowymi. Wiele kwestii mnie dotyka, jestem na nie uwrażliwiona, ale w takich obszarach nad emocjami powinny zawładnąć argumenty i samodzielne myślenie.
Niektórzy mówią, że to jak palenie czarownic na stosie.
Kasia Lins: Ma z tym dużo wspólnego. Nie interesują nas procesy, ale wydawanie szybkich wyroków, wtedy czujemy własną sprawczość i moralna wyższość. Nie myślimy o konsekwencjach.
Zdarzyło ci się to w kontekście twojej twórczości? Odwoływałaś się w końcu do Lolity i przyznajesz, że lubisz Bukowskiego.
Kasia Lins: Było kilka takich sytuacji, ale to nie dlatego tak mnie to boli. Od kilku lat widoczny jest trend nierozróżniania twórcy od jego sztuki. Sztuka nie może mieć narzuconych ograniczeń, ona może wszystko. My możemy ja wyłącznie komentować, brać albo nie brać. Ona nie musi być zgodna z morale społecznym. Fajnie byłoby o tym mówić, bo to rozróżnienie jest kluczowe dla konsumowania sztuki w sposób taki, jaki powinna być konsumowana.
Często musisz powtarzać, że nie wszystkie twoje teksty to jest stuprocentowo twoje zdanie i twoja historia?
Kasia Lins: Ludzie chyba chcą tak to czytać. Być może z tego wynika ten problem cancelowania, że często chcemy czytać i powieści, i oglądać filmy, i słuchać muzyki artystów, myśląc o tym, że jest to ich real story, kompletne non-fiction. Warto powtarzać, że to zazwyczaj tylko zaczerpnięte motywy z naszego życia i rozwinięte w kompletnie innym kierunku. A nawet jeśli nie, to i tak nie ma to znaczenia, bo sztuka może być niepoprawna. Takie dosłowne czytanie jest obecną zarazą.
Zbliża się nie tylko twój album, ale też trasa koncertowa. Czego możemy się spodziewać? Ostatnio prezentowałaś się na scenie jako Matka Boska.
Kasia Lins: Na pewno wiele się zmieni Na razie nie chcę zbyt wiele zdradzać. Będzie to jednak kontynuacja estetyki z klipów. To już nowa bohaterka. Żadnych grzechów na tej trasie nie będę nikomu odpuszczać.
Zmieniasz się także muzycznie. W pierwszym singlu słychać sporo efektów, które skręcają w stronę brudnych, przesterowanych brzmień.
Kasia Lins: Teraz będzie wiele dreamy momentów. Przy piosence Po trupach do Ciebie miałam w głowie brzmienie shoegaze’owe. A że bardzo lubię taką rozmytą estetykę, przeplata się w wielu miejscach na tym albumie. Zostajemy jednak z gitarowo-pianinowym, organicznym brzmieniem. Staram się też minimalizować aranże, na tyle ile potrafię, a to przychodzi mi z wielkim trudem, ale to nie oznacza, że zabraknie instrumentów dętych czy chórów. Brzmienie Kasi Lins pozostaje brzmieniem Kasi Lins.
Zastanawiałam się też, czy tym razem wystąpi u ciebie na płycie Nene Heroine.
Kasia Lins: Na mojej płycie pojawia się ¼ Nene, czyli Piotr Chęcki, który zagrał piękne saksofony do większości piosenek. Ale z Nene gramy i piszemy dalej. Na jednej piosence się nie skończyło! Najbliższa okazja do posłuchania nas na żywo przydarzy się za moment na OFF Festiwalu.
Wracając do ciebie – czy możemy mówić o konkretnej dacie premiery albumu?
Kasia Lins: Możemy mówić o jesieni, a nawet końcu września. Chwilę po ukazaniu się płyty ruszamy w trasę, na której będziemy grać większość nowego materiału. Tak bardzo już tęsknię za koncertowaniem. Mam nadzieję, że nie tylko ja, ale tez nasi słuchacze, którzy byli obecni na trasach mojowinnych.
Komfortowo czujesz się w trakcie procesu pisania albumu? Jesteś już na finiszu?
Kasia Lins: Pierwszy raz jestem w sytuacji, kiedy liczba piosenek przekracza tę, która ma się znaleźć na albumie. Nie wiem, czy to przywilej, czy przekleństwo, żeby wybrać te, które powinny się na nim znaleźć. Wraz z Karolem Łakomcem pracujemy teraz z Arkiem Koperą nad produkcją i realizacją. To właściwie pierwszy raz, kiedy tak świadomie czerpię przyjemność z pracy w studiu. Nie ze względu na to, że wcześniejsi producenci nie dawali mi komfortu, to wyłącznie zmiana w moim podejściu. Więcej odpuszczam, szybciej podejmuję decyzje. Wciąż jednak mamy w sobie bardzo silną wizję, którą chcemy realizować.
Liturgiczne szaty zamieniła na różowe rękawiczki i nie zamierza odpuszczać nam już grzechów. Kasia Lins opowiada nam w rozmowie o nadchodzącym albumie i swojej nowej bohaterce. Zobacz także Co obejrzeć po „Reniferku”? Te seriale powinny wam się spodobać Początki polskiego rapu: pierwsze kasety, dissy i nadejście Scyzoryka WROsound 2024. Zagrają m.in. Małpa, susk, Bisz i […]
Obserwuj nas na instagramie: