„Gram muzykę vintage’ową” – wywiad z Sosnowskim


29 września 2020

Obserwuj nas na instagramie:

Sosnowski jest artystą mocno niedzisiejszym, który jakby utknął we współczesnym świecie, choć połowa jego myśli znajduje się w ubiegłym stuleciu. Tak też tworzy swoją muzykę, która wyrasta na zakwasie epok, które dzięki temu, wdzięcznie do nas wracają.

Muzyczne opowieści są w cenie, zwłaszcza, jeśli to nie tylko historia, a również wycieczka. W czasie i po odległych krajach, gdzie zabierają nas inspiracje Sosnowskiego z jego drugiej płyty Tylko Się Nie Denerwuj.

Artysta głęboko kopie w muzyce bluesowej, lecz stworzona wokół tego otoczka oraz silnie zaznaczone akcenty, płynące choćby z rocka czy kultury songwritingu, nie pozwalają zapomnieć, że Sosnowski to projekt wielowymiarowy, a zarazem, człowiek, który dobrze się czuje w swoich własnych butach.

Sosnowski wkrótce zagra wyjątkowy koncert na Festiwalu Klasyki Rocka i z tej okazji zdradził nam, kogo uważa za współczesnego gitarowego bożka oraz opowiedział o największych wariactwach, które doprowadziły do nagrania Tylko Się Nie Denerwuj.

Sosnowski
fot. Darek Felis-Obrycki

Sosnowski – wywiad

Maja Kozłowska: Twój debiut to płyta dwujęzyczna, zaś na drugim krążku postawiłeś na wyrażenie się wyłącznie w języku polskim. W jednym z wywiadów Ola wspominała, że lirycznie łatwiej przychodzi Ci myślenie po angielsku – skąd zatem taka decyzja?

Sosnowski: Całej tej ekspresji i sposobu wypowiedzi, myślenia w języku polskim w piosence, nieustannie się uczę. Niegdyś słuchałem głównie muzyki anglojęzycznej i to takiego jej nurtu, gdzie jej melodyka byłaby trudna do przełożenia na język polski, do wyrażenia emocji, na jakich mi zależało. To przede wszystkim jest związane z rytmiką języka angielskiego i o ile piosenki na pierwszej płycie były próbą zrozumienia się z tym stylem i przeniesienia go na nasz grunt, to na drugim albumie razem z Olą postanowiliśmy to rozwinąć.

Fraza około bluesowa, około rockowa rozpisana w języku angielskim brzmi bardzo naturalnie, ale chcieliśmy się z tym zmierzyć na własnych zasadach, po polsku. Robił to w końcu i Tadeusz Nalepa i Niemen. I Organek – to on właśnie przekonał mnie, że w stosunkowo współczesnej muzyce można tak działać. Uświadomiłem też sobie, że jeżeli chcę docierać do ludzi, to osadzenie mojej twórczości w języku polskim będzie tym, co pozwoli mi się do nich zbliżyć.

Myślisz, że język angielski może stanowić barierę między tobą a słuchaczami?

Sosnowski: Czasami tak. Wiesz sama, że jeśli słuchasz muzyki, to bez względu na to, jak dobrze znasz angielski, to i tak to utwory w ojczystym języku poruszą cię bardziej. Mocniej się na nich skupiasz, analizujesz to, co znajdujesz w tej piosence. Mocniej reagujesz, krytyczniej oceniasz, nie przymykasz oka na tekst, zwracasz podwójną uwagę na słowa i przekaz.

Sosnowski i jego gitara

Instrumentalnie związany jesteś z gitarą, a gdybyś musiał wybierać – do jakiego muzycznego gatunku ci najbliżej? Nie tylko w twórczości, ale również w twoich osobistych miłostkach.

Sosnowski: Nie jestem w stanie tego zrobić. Nie chodzi nawet o określenie mojej własnej muzyki, ale w ogóle do nazwania moich inspiracji jako takich. Nawet artyści, których najbardziej szanuję, rozwijają się, nie trwają w jednej przestrzeni gatunkowej, każda ich płyta jest trochę inna od poprzedniej. Oczywiście, poruszają się mniej więcej w tej samej stylistyce, ale czerpią z różnych źródeł i ja też staram się to robić. Nie zamykam się w konkretnym gatunku. Naturalnie, jeśli posłuchasz tych moich płyt, to jest temu bliżej do bluesa niż do muzyki tanecznej. Określiłbym to mianem muzyki vintage’owej. Wszystkie inspiracje, które zawierają się od lat 50. do końcówki lat 70. to był obszar moich zainteresowań przy tworzeniu tych dwóch albumów.

Na scenie gitara zdaje się być przedłużeniem twojego ciała. Jakie masz z nią prywatne relacje? To coś więcej, niż tylko przedmiot?

Sosnowski: To faktycznie przedmiot, z którym spędziłem ponad połowę swojego życia. Na początku to było takie próbowanie siebie samego z tym instrumentem, później miałem ogromne ambicje, żeby zostać najlepszym gitarzystą na świecie. Pamiętam wakacje, kiedy zamiast jechać gdziekolwiek, zamknąłem się na działce u rodziców i dziesięć godzin dziennie ćwiczyłem wprawki, szesnastki, gamy, skale etc. Ale później nie było moim największym priorytetem, żeby zostać gitarzystą sensu stricte, zwłaszcza gitarzystą sesyjnym. Przestałem o tym marzyć i zacząłem spoglądać na gitarę jak na instrument, który posłuży mi do tworzenia piosenek. To zmienia się płynnie. Był taki moment, od początku 2000 roku, gdy okazało się, że granie solówek na gitarze stało się wstydem i czasami muzycy kryli się ze swoimi umiejętnościami. Nawet, gdy potrafili prowadzić gitarę, to udawali, że nie umieją, bo zaczęło to być trochę…

Passe?

Sosnowski: Tak, passe. Może też to zauważyłaś, to był taki okres 2000-2010. Dopiero Jack White przypomniał sobie, że gitara to właściwie fajny instrument. Kiedyś było Led Zeppelin, gdzie było dużo takiego grania i popisów wszelkiego rodzaju, a potem nagle przyszli punkowcy i powiedzieli: hola hola, to co robicie jest zupełnie nudne. Potem, z końcówką lat 80. gitarzyści solowi Joe Satriani czy Steve Vai, zespoły jak White Snake i Def Leppard, zasuwali na tych instrumentach – a zaraz po nich pojawił się Kurt Cobain, który powiedział, że zna trzy akordy na krzyż i co mi zrobicie. Możemy mieć wokalistów wybitnych technicznie jak Zalewski i takich jak Marek Dyjak, który wymelorecytuje dwa zdania i rozkłada Cię na łopatki. Ale to Krzysiek ma technikę opanowaną w stu procentach, tak samo jak Dawid Podsiadło. Gdy oni wychodzą na scenę zdajesz sobie sprawę, że to rok 2020 i ludzie faktycznie potrafią TAK śpiewać, że nie ma tam miejsca na niedociągnięcia.

To trochę nie są czasy Lou Reeda, który oczywiście jest fantastyczną postacią medialną oraz artystą, ale nie traktujesz go do końca w kategoriach wokalisty. Lubisz jego głos, ale nie zestawisz go z Freddie’em Mercurym. Muzyka ma różne oblicza. Nigdy nie powiedziałbym, że jeden wykonawca jest lepszy od drugiego. Wracając do mojego podejścia do gitary, to ono zależy również od intensywności słuchania danego gatunku. Kiedy pracowałem w sklepie z fortepianami, w pewnym momencie nie mogłem już znieść dźwięku fortepianu czy innych instrumentów klawiszowych. Miałem taki przesyt tego brzmienia, że nie wyobrażałem sobie, żeby jeszcze w swojej muzyce umieszczać klawisze. Teraz, gdy przez dwa lata grałem solo swoją pierwszą płytę i równie dużo słuchałem muzyki około bluesowej, gdzie gitara jest mocno uwypuklona, przyszedł czas, że więcej ćwiczę na instrumencie klawiszowym, niż na gitarze. Ale mimo wszystko, gitara to instrument, którym myślę.

A teraz szybki strzał, najlepszy gitarzysta? Pierwsze nazwisko, które przychodzi ci do głowy.

Sosnowski: Jeśli myślisz o archetypie gitarzysty-wymiatacza, który jednocześnie łączy w sobie umiejętności kompozytorskie, a dźwięk jego gitary jest inspirujący, to byłby Joe Satriani. Jeden z niewielu ocalałych z końcówki lat 80. który dalej funkcjonuje w tak aktywny sposób, że wydaje płyty i lata z trasą koncertową po całym świecie, a ludzie przychodzą na jego koncerty.

Sosnowski – Po Prostu

Sosnowski – szaleństwo i konsekwencja

The Hand Luggage Studio było zaaranżowane właściwie tylko na gitarę, głos, stopę i tamburyn. Na Tylko Się Nie Denerwuj mogłeś pozwolić sobie na pewne wariacie i rozbudowę sekcji instrumentalnej – jak wyglądałaby twoja kolejna płyta, gdybyś mógł ją nagrać jak i z kimkolwiek byś zechciał?

Sosnowski: Myślę o projektach, które byłyby od siebie odrębne brzmieniowo. Na pewno nagrałbym coś syntetycznego, wplótłbym w to sporo elektroniki. Mini orkiestra albo kwartet, dęciaki – też chętnie przeniósłbym je na swoją płytę. Ale obecnie jestem na swoim miejscu, nie zastanawiam się, co by było, gdyby.

Tylko wariaci sięgają do gwiazd – te słowa padają w utworze Bruce Lee. Co najbardziej szalonego zrobiłeś, czego echa możemy się doszukać na płycie?

Sosnowski: Jestem raczej spokojnym człowiekiem, a nie kimś, kto robi zadymę. Czasem decyduję się jednak na rzeczy teoretycznie niemożliwe, co może być uznane przez kogoś za szaleństwo. Zresztą, pod względem całokształtu, to nagranie płyty z tego rodzaju muzyką w Polsce i próbą przebicia się z nią do szerszej publiczności, jest czymś szalonym. Oczywiście jest wielu wielbicieli tego rodzaju grania, ale nie jest to trend wiodący. Historia z piosenki Dalej jest takim szaleństwem. O tym, jak łaziłem i łaziłem, i łaziłem, aż wyłaziłem sobie moją obecną żonę. I to wcale nie były okoliczności proste, łatwe, ale w końcu się udało. To była też kwestia sporej konsekwencji.

W podobnym do Ciebie stylu grają też Pola Chobot i Adam Baran, przedstawiciele młodszego pokolenia i wypada to obiecująco, ale sama też nie nazwałabym tego trendem.

Sosnowski: Jest kilku wykonawców, którzy podjęli taką próbę. Od Tomka Organka i jego pierwszych tłumaczeń tej melodyki z angielskiego na polski, zaczęło pojawiać się coraz więcej wykonawców, którzy tę muzykę, tego bluesa, zaczęli wplatać do swoich numerów. Środowisko bluesowe istnieje w Polsce od wielu lat, przy czym największym jego problemem jest to, że nie dopuszczają do siebie możliwości rozwijania tej muzyki, jako gatunku. W Stanach Zjednoczonych, gdzie masz Gary’ego Clarka Jr., Jacka White’a, Alabama Shakes, funkcjonuje czerpanie z tradycji, a nie granie standardów od dwudziestu lat i powtarzanie piosenek, które ktoś napisał już dawno. Postaci takie jak Pola i Adam, to fantastyczna sprawa dla polskiej sceny i młodego pokolenia. I znak, że u nas przetworzenie klasyki przez własną kreatywność też się zaczyna.

Sosnowski – Dalej

„Cały czas się uczę” – Sosnowski

Kiedy słuchałam Tylko Się Nie Denerwuj na Spotify, po przesłuchaniu wszystkich kawałków włączyło się radio w oparciu o album i pierwszym utworem, jaki poleciał, było Sportowe Życie Artura Rojka. Jak myślisz, jakie nazwiska i utwory mogłyby pojawić się dalej?

Sosnowski: Sam mam problem ze znalezieniem wykonawców, którzy mieliby wspólną przestrzeń muzyczną z tym, co robię. Oprócz tego, że to fajna sprawa, to również spory kłopot z dookreśleniem. Spotify też chyba ma problem, skoro łączy moją muzykę z Arturem Rojkiem. Oczywiście to pochlebiające, ale nie mam z nim za wiele wspólnego. Może właśnie Pola i Adam mogliby polecieć obok? Poszczególne kawałki z drugiej płyty kojarzą mi się z czymś innym, ale przy użyciu dętek i hammondów. Dużą inspiracją był dla mnie Nathaniel Rateliff & The Night Sweats. Słuchałem go namiętnie i gdyby to on wylądował w mixie obok mnie, na pewno bym się nie obraził.

Hej! z Małgorzatą Ostrowską, Odmrożeni z Limboskim, Posłuchaj z Robertem Cichym to utwory, na których występujesz w duecie. Jak to jest z tymi współpracami – to tylko ciekawostka, czy mógłbyś postawić na krążek, na którym znajdą się same kolaboracje?

Sosnowski: Byłoby cudnie, gdyby taka płyta powstała. Każda kolaboracja to dla mnie ogromne doświadczenie. Nadal uważam się za osobę, która dopiero zaczyna funkcjonować w muzycznym środowisku. Uczę się od kogo się da, podpatruję różne rzeczy. Obcowanie z kimś innym na scenie i w studiu to fantastyczna przygoda. Gdyby ktoś spytał, czy chcę zrobić płytę z duetami, to chętnie bym na to przystał.

Limboski & Sosnowski – Odmrożeni

Sosnowski – hipis XXI wieku

Tylko Się Nie Denerwuj to płyta przekorna, gdzie z jednej strony mamy kawałek Jak Na Psy, przywodzący na myśl totalne osamotnienie, a z drugiej UFO czy Dym, które aż rażą entuzjazmem i chęcią wgryzienia się w życie. Mimo to, koncepcja pozostaje spójna. W którą stronę skłaniasz się na scenie, a w którą – prywatnie?

Sosnowski: Łączę to ze sobą. I muzycznie, i literacko ta płyta ma swoje korzenie w latach 70. Gdy popatrzysz na stronę muzyczną i liryczną tamtych piosenek, to śpiewało się w nich o wszystkim. O tripach na dragach, o tym, jak niesprawiedliwy jest świat i o tym, jak bardzo zakochałem się wczoraj w tej konkretnej dziewczynie.

Połączenie tych wątków na mojej płycie też jest świadome. Nasz cel zakładał, żeby w jak najlepszy sposób opisywała ona rzeczywistość. Każda z tych piosenek to historia, którą w mniejszym lub większym stopniu przeżyliśmy lub dostrzegliśmy. To bardzo pacyfistyczna płyta umieszczona w konwencji trochę późniejszej. Może mniej tam elektrycznych gitar i pięknego gitarowego rzężenia, ale literacko pozostaje w hipisowskim nurcie.

Nazywasz się Sosnowski – tak śpiewasz w kontrze do porównań z Tomem Waitsem. Nie występujesz pod pseudonimem: czy w ten sposób zrównujesz artystę z człowiekiem? Nie obawiałeś się takiej transparentności?

Sosnowski: To uśmiech w stronę tych porównań. Znowu – hipisowski powrót do tego, że jestem tym, kim jestem i jest mi z tym dobrze. Moje jestestwo dla mnie samego jest przyjemne, nawet, jeżeli inni chcieliby, żebym był kimś zupełnie innym. Należy iść swoją drogą, tak, by pozostać w zgodzie ze sobą, niezależnie od tego, co mówią i myślą ludzie na twojej drodze.

Sosnowski – Tylko się nie denerwuj – odsłuch albumu

zdjęcie główne: fot. Daniel Felis-Obrycki

Sosnowski jest artystą mocno niedzisiejszym, który jakby utknął we współczesnym świecie, choć połowa jego myśli znajduje się w ubiegłym stuleciu. Tak też tworzy swoją muzykę, która wyrasta na zakwasie epok, które dzięki temu, wdzięcznie do nas wracają. Zobacz także Co obejrzeć po „Reniferku”? Te seriale powinny wam się spodobać Początki polskiego rapu: pierwsze kasety, dissy […]

Obserwuj nas na instagramie:

Sprawdź także


Imprezy blisko Ciebie w Tango App →