Filmowe powroty po latach, o które nikt nie prosił. Po co nam te sequele?
Obserwuj nas na instagramie:
Czy warto było na siłę ciągnąć te historie? W przypadku tych tytułów odpowiedź jest jednoznaczna.
Filmy, które nie powinny były powstać
Nie od dziś wiadomo, że amerykańscy producenci, zwłaszcza ci z Hollywood, są zakochani we wszelkiej maści sequelach, prequelach, requelach i remake’ach. Szczególnie modne są kontynuacje, które pozwalają budować filmowe opowieści w oparciu o już popularne postaci i wydarzenia, nawet gdy od poprzednich części minęło wiele lat, a czasem i dekad. O ile takie dalsze ciągi, jak Top Gun: Maverick czy T2: Trainspotting udowodniły, że jeśli ma się solidny pomysł, można udanie wracać do kultowych/klasycznych filmów, w większości przypadków rezultat jest dość mizerny. Prezentujemy zatem siedem głośnych swego czasu kontynuacji, które naszym zdaniem nie powinny były w ogóle powstać.
Książę w Nowym Jorku 2 (2021), reż. Craig Brewer
Książę w Nowym Jorku powstał pod koniec lat 80., gdy gwiazda Eddiego Murphy’ego świeciła tak intensywnie, że każdy film z jego udziałem stawał się mniejszym lub większym przebojem. Książę łączył w efektowny i efektywny sposób humor, romans, nostalgię i igrał z kulturowymi i społecznymi stereotypami. Nikt nie spodziewał się, że stanie się dla milionów widzów pozycją kultową, lecz był filmem przemyślanym i pasującym do swoich czasów. Kontynuacja powstała ponad trzy dekady później, gdy Murphy próbuje nieudanie (i nierzadko nieudolnie) reaktywować upadłą karierę, i płynie idiotycznie pod prąd współczesności. W czasach, gdy ceni się kulturową empatię, „dwójka” oferuje gamę płytkich gagów opartych na stereotypach i klozetowy humor, a wisienką na torcie jest skecz oparty na gwałcie. To zresztą bardziej zbiór luźno powiązanych scen niż pełnoprawny film, i nie ratuje go nawet szarżujący na drugim planie Wesley Snipes.
Dziedzic maski (2005), reż. Lawrence Guterman
W 1994 roku kariera Jima Carreya eksplodowała, czyniąc go jednym z najbardziej pożądanych aktorów. Najpierw, 4 lutego, do kin trafił Ace Ventura: Psi detektyw. Potem, 28 lipca, premierę miała Maska. Zaś 6 grudnia do kin zawitali Głupi i głupszy. Najlepiej próbę czasu wytrzymała właśnie Maska, bezpretensjonalna oraz szalona komedia o uroczym popychadle, który znajduje nordycką maskę i staje się kreskówkowym żywiołem natury. Producenci chcieli od razu kręcić kontynuację, jednak Carrey odrzucił propozycję, więc przez kolejne lata szukano sposobu, by reaktywować przebój. Dziedzic nie miał Carreya (główną rolę zagrał Jamie Kennedy), ale także sensu. Fabularnie powtarzał historię lekkiego nieudacznika, któremu maska odmieniła życie, a przy okazji wprowadzał też postać próbującego odzyskać maskę Lokiego, ale całość była mdła, zadziwiająco agresywna i przesadnie kreskówkowa. A także, no cóż, absolutnie nieśmieszna.
Nagi instynkt 2 (2006), reż. Michael Caton-Jones
Choć Nagi instynkt zapisał się w annałach kina za sprawą kontrowersyjnej sceny przesłuchania, w której grana przez Sharon Stone pisarka ukazuje policjantom więcej, niż się spodziewali, film Verhoevena był dobrym erotycznym dreszczowcem. I nie do końca było wiadomo, jak skończy się perwersyjna relacja głównych postaci. Film uczynił Stone gwiazdą, jednak wokół planowanej kontynuacji narosło tyle dziwnych problemów, że nikt nie chciał się w nią mieszać. Doszło do tego, że gdy po ponad dekadzie doszło do realizacji „dwójki”, większość biorących w niej udział wiedziała, że kręci gniota, zaś Caton-Jones podjął się reżyserii, gdyż potrzebował pieniędzy. Fabularnie pisarka, w którą wciela się Stone, gra w jeszcze bardziej perwersyjną grę, tym razem z udziałem brytyjskiego psychologa. Szkoda, że wszystko jest szyte tak grubymi nićmi, że nawet erotyka – podana bez większego pomysłu – nie potrafi odwrócić uwagi od wad.
Kosmiczny mecz: Nowa era (2021), reż. Malcolm D. Lee
Umówmy się, Kosmiczny mecz nie był żadnym dziełem, raczej przeciętnym filmem, który trafił idealnie w swój czas i nadrabiał wszelkie nielogiczności oraz scenariuszowe mielizny z udziałem Michaela Jordana i charyzmą kultowych animowanych postaci. Mecz koszykówki, w którym efektowni zawodnicy NBA walczą ramię w ramię z Królikiem Bugsem oraz resztą zwariowanej ferajny, żeby odeprzeć zapędy kosmitów, był wodą na młyn dziecięcej wyobraźni. Producenci chcieli kuć żelazo póki gorące, ale Jordan nie był zainteresowany. Bez niego kolejne wariacje padały, aż w końcu, po ćwierć wieku, powstał za długi (prawie dwie godziny) i zbyt efekciarski sequel z LeBronem Jamesem, który nie miał prawa osiągnąć kulturowego sukcesu „jedynki”. Choćby tylko z tego względu, że w czasach internetu popularność Bugsa i ekipy mocno spadła.
Święci z Bostonu II: Dzień Wszystkich Świętych (2009), reż. Troy Duffy
Święci z Bostonu to kolejny film, który w teorii nie powinien zapisać się w historii kina, jednak zyskał ogromną rzeszę fanów. Opowieść o dwóch braciach, którzy „czyszczą” Boston z mafii w takt religijnych cytatów i efekciarskich scen akcji, była oskarżana o nieudolne podrabianie Tarantino i promowanie przemocy. Mimo to wyraziste role Seana Patricka Flannery’ego, Normana Reedusa, Willema Dafoe oraz Billy’ego Conolly’ego wespół ze świetną muzyką braci Danna uczyniły film kultowym. Reżyser próbował doprowadzić do kontynuacji prawie dekadę, a gdy w końcu udało mu się zebrać odpowiednie środki, nakręcił „głuchy” na nowe czasy film, który w pewnej mierze powielał fabułę i pomysły z „jedynki”, jednocześnie podkręcając je do takiego stopnia, że zaczęły graniczyć z parodią i auto-parodią. Część pierwsza, co by nie mówić, miała charakter i charyzmę. „Dwójka” to nieudana powtórka z rozrywki. Podobno „trójka” w drodze.
Mumia: Grobowiec Cesarza Smoka (2008), reż. Rob Cohen
Mumia Stephena Sommersa była idealnym przygodowym blockbusterem skrojonym na miarę filmów o Indianie Jonesie, ale dodającym na tyle własnych pomysłów i smakowitych scen, że mało kto przejmował się porównaniami. Co więcej, Mumia oferowała wyśmienitą podstawę do wieloczęściowej sagi o awanturniku Ricku O’Connellu (Brendan Fraser jakiego nikt wcześniej nie widział). Tym większym zawodem była kontynuacja, w której zatracono balans pomiędzy przygodą i akcją, między romansem i efektami specjalnymi. Tym zatem mocniej fani Mumii oczekiwali premiery części trzeciej, mającej wprowadzić nową jakość, z Jetem Li i terakotową armią w rolach złoczyńców. I tym większy był ich zawód, gdy okazało się, że trzeci film jest jeszcze gorszy, głupszy i pozbawiony wyrazu, bo scenarzyści zamiast się postarać, wykorzystali wszystko, co im przyszło do głowy, zaś twórcy wyraźnie nie wierzyli w inteligencję widzów.
Terminator: Genisys (2015), reż. Alan Taylor
Genisys, piąta część uznanej filmowej serii, albo też pierwsza część nowej serii filmów, które nigdy nie powstały, to doskonały przykład niepotrzebnej kontynuacji. Scenariusz neguje część wydarzeń z poprzednich kontynuacji, wracając do tego, co widzowie znali z części pierwszej, jednak tworzy alternatywną wersję rzeczywistości, w której wszystko, co wydawało nam się, że znamy, wygląda inaczej. „Czwórka”, Ocalenie, miała rozpocząć nową serię o terminatorach i ratowaniu świata przed sztuczną inteligencją, lecz zbankrutowała firma posiadająca prawa do Terminatora. Tym razem pieniądze się zgadzały, ale odbiór filmu był tak marny, że kontynuacje Genisys nie powstały. Postanowiono zainwestować w kolejny restart (Mroczne przeznaczenie), który był niestety marny i okazał się porażką w kinach. Wypada tylko czekać na kolejny restart.
Czy warto było na siłę ciągnąć te historie? W przypadku tych tytułów odpowiedź jest jednoznaczna. Zobacz także Co obejrzeć po „Reniferku”? Te seriale powinny wam się spodobać Początki polskiego rapu: pierwsze kasety, dissy i nadejście Scyzoryka WROsound 2024. Zagrają m.in. Małpa, susk, Bisz i Kasia Lins Filmy, które nie powinny były powstać Nie od dziś […]
Obserwuj nas na instagramie: