Tove Lo: „Dirt Femme” to manifest kobiecości i siły [recenzja]
Obserwuj nas na instagramie:
Tove Lo powróciła po trzyletniej przerwie z kolejnym wydawnictwem. Album Dirt Femme to manifest kobiecości, która nie ma żadnych ograniczeń.
Nowa era – nowa Tove Lo
Ebba Tove Elsa Nilsson, znana całemu światu jako Tove Lo, powróciła z piątym już studyjnym albumem. Artystka w swojej twórczości od zawsze udowadniała nam, że opisać ją można trzema słowami – charakterna, seksowna i szczera. I co tu dużo mówić, ta tendencja i przy tej okazji nie zmieni się w żaden sposób. Rzekłbym nawet, że każdy z artystycznych walorów posiadanych przez wokalistkę uwydatnił się jeszcze bardziej, a przejście do tworzenia na własną rękę wyszło Szwedce znakomicie.
Przeczytaj także: Tove Lo nie da nam o sobie zapomnieć. No One Dies From Love powraca w serii remiksów
Każda era w wykonaniu Tove Lo wynosiła ją coraz wyżej. Jej twórczość można przyrównać do klubowej przestrzeni, która już od samego początku kusi nas lekko brzmiącą muzyką w oddali. Taką atmosferę wytworzył krążek Queen Of The Clouds, który był gorejącą wręcz zapowiedzią nadchodzącej kariery młodej Szwedki. My natomiast, jak w imprezowym letargu, wciągaliśmy się wraz z jego aranżacjami coraz bardziej, tym samym drobnymi krokami przechodząc do ery Lady Wood. Nie ukrywam, że jest to krążek, który chciałbym przeżyć na nowo po raz pierwszy. Duszny, wręcz tłoczny od natłoku bodźców twór zabierał nas do samego serca Tove Lo, która nie bała się niczego. Razem z nią staliśmy bowiem w świetle parkietu, by po chwili zatracić się gdzieś w bocznych ciemniach kryjących przed nami naprawdę wiele doznań. Późniejsze stery Szwedki poszybowały w kierunku wydawnictwa Sunshine Kitty, które kusiło i przyciągało, ale było niewątpliwie delikatniejsze, a mocne i charakterystyczne pazury Tove Lo zostały za jego pośrednictwem lekko spiłowane. Jak się jednak okazało, była to chwilowa próba złapania lekkiego oddechu, bowiem Dirt Femme to kolejna jazda bez trzymanki.
Ejtisowe brzmienia, przybywajcie
No więc właśnie, te stale odradzające się lata 80. To z nich muzyczne inspiracje czerpali między innymi Dua Lipa, Kylie Minogue czy też The Weeknd. Boom, jaki nastąpił w ciągu ostatnich dwóch lat, był przeogromny i mogłoby się wydawać, że ta jakże dojrzała cytryna została już wyciśnięta do końca. Tove Lo pokazała jednak, że nic bardziej mylnego, a ona sama udowodni światu, że dotknie jeszcze (o dziwo) niedotkniętego.
Te jakże żywiołowe brzmienia przebijają się przede wszystkim w trzech utworach, którymi są No One Dies From Love, Suburbia i Call On Me. O ile pierwszy z nich jest już szlagierową propozycją tego lata, której nie trzeba nikomu przedstawiać, tak pozostałe dwie zostały przed nami ukryte w albumowych ramach. Utwór Call on Me kupuje już od samego początku swoim bardzo chwytliwym bitem, a także tekstem symbolizującym podniecenie i narastające napięcie tworzące się pomiędzy ludźmi. Propozycja ta jest idealnym dowodem na to, że na tle całej popowej stawki Tove Lo wyróżnia się niesamowitym artyzmem. Dzięki temu jest w stanie przedstawić nam prozaiczne potrzeby, wykorzystując bardzo dostojne klimaty, które nierzadko okraszone są wulgaryzmami i sensualnymi ucieleśnieniami naszych własnych myśli. Wszystko to nie zakrawa jednak o odpychającą infantylność czy też pozę. Każde słowo ma tu swoje znaczenie i każde z nich jest idealnie przemyślane, by rzeźbić w naszej wyobraźni i poszerzać jej granicę, która doprowadzi nas… hmm, wnioski wyciągnijcie już sami.
Nie gorzej prezentuje się również Suburbia, która jest dywagacją na temat macierzyństwa, a także podejmowanych przez siebie życiowych decyzji. Tove Lo sama przyznaje się tutaj do błędnego myślenia, które doprowadziło ją do przekonania, że nigdy nie doczeka się happy endu w postaci zdrowego i szczęśliwego związku. Jak się jednak okazało, Szwedka jest obecnie w bardzo dobrze prosperującym małżeństwie ze swoim muzycznym współpracownikiem Charlie Twaddlem, którego wychwala w owej muzycznej propozycji. Nie może być jednak tak kolorowo, a własne uprzedzenia muszą pozostać na właściwym miejscu. Powinny nas one jednak cieszyć, bowiem w myśl słów Tove Lo nigdy nie zostanie ona „Stepford Wife” (uległa żona skupiona na życiu rodzinnym – termin zaczerpnięty z powieści Iry Levina), a jej podejście do życia prawdopodobnie nie doczeka się ogromnych zmian. O muzyczne doświadczenia prezentowane nam przez Szwedkę nie musimy się więc martwić.
Własne ciało to źródło wielu problemów
I to pojęcie Tove Lo przybliżała nam coraz bardziej w swojej całej twórczości. Już od słynnego Habits (Stay High), którym przecież wokalistka zasłynęła, zobaczyliśmy, że mamy do czynienia z osobą, dla której własne ciało jest źródłem dumy i pewności siebie. Nie zawsze tak jednak było, a obnażanie się podczas koncertowych bisów, czy też prośby rzucane do fanów, by na jej spektakle zakładać najróżniejsze, nawet najbardziej skąpe kreacje, było po prostu następstwem bardzo wielu traumatycznych i ciężko przepracowanych czynników.
Właśnie do nich Tove Lo odnosi się szczególnie w utworze Grapefruit, który nawiązuje do momentu w życiu wokalistki, w którym to zmagała się z kompulsywnym jedzeniem. Okres nienawiści zmieszany z depresją był dla Szwedki motorem napędowym, ponieważ jak sama przyznaje, usłyszała wtedy, że być może jest to równia pochyła do stałej utraty własnego głosu. O całym tym zajściu Tove Lo podzieliła się przy okazji wydania owego singla, tłumacząc znamię przeszłości.
Próbowałam napisać tę piosenkę przez ponad 10 lat. Obecnie, od bardzo dawna, jestem osobą wolną od ED (eating disorder, czyli zaburzenia odżywania – przyp. red.) i problemów z postrzeganiem własnego ciała, ale były to sytuacje, które zniszczyły mi wiele z moich nastoletnich lat. Nie jestem pewna, dlaczego napisałam tę piosenkę teraz. Jednym z wielu uczuć, które pamiętam, była wtedy potrzeba wyczołgania się z własnej skóry. Czułam się tak uwięziona w ciele, którego wręcz nienawidziłam. Pozwolę, żeby piosenka mówiła sama za siebie
– mówi o utworze Szwedka.
Wydaje się, że to wypowiedź, która idealnie może opisać nam cały album. Będący manifestem kobiecości, siły, a także ogromnej odwagi krążek nie zawodzi i już od samego początku kupuje nas czymś na pierwszy rzut oka nieuchwytnym. W wokalu, a także w utworach Szwedki jest bowiem coś, w czym człowiek zatraca się bez opamiętania. I niezależnie od tego, czy jest to dance-popowy utwór 2 Die 4, do którego stworzenia zostały użyte sample z pierwszego elektronicznego utworu muzycznego na świecie – Popcorn autorstwa Gershona Kingsleya, pełen miłości i uczucia wyniszczającej zdrady twór How Long, czy też prześmiewcza propozycja wołająca wręcz o odrobinę uwagi – Attention Whore – Tove Lo potrafi kupić człowieka i przedstawić mu samą siebie na swoich własnych zasadach, które nierzadko pełne są wszelakich skrajności.
Kochajmy samych siebie – prosta wędrówka na bardzo stromy szczyt
Odkąd pamiętam, myślę o Tove Lo jak o najbardziej niedocenionej popowej artystce na rynku muzycznym. Potwierdza to również najnowsze wydawnictwo Dirt Femme. Nowy album Szwedki to rozmową z samą sobą. Taka, którą każdy i każda z nas przeprowadza w pewnym momencie swojego życia. Tove Lo jak nikt inny potrafi jednak sprawić, że naprawdę smutne, a nawet depresyjne klimaty obudowane tanecznymi brzmieniami nie zostaną odebrane cynicznie i kiczowato. Z każdym prezentowanym przez nią przeżyciem możemy się bowiem utożsamiać i dostrzegać zupełnie nowe perspektywy, które pozwolą nam uwydatnić własne niedoskonałości, by po chwili przekuć je w źródło nieznanej do tej pory siły.
W przypadku Tove Lo niezmiernie cieszy mnie też fakt, że pomimo bardzo restrykcyjnych ram kreowania własnego wizerunku artystka pozostaje przy swoim. Jej najnowszy album dostarcza wszystkie potrzebne nam do życia emocje, a ona sama za jego pośrednictwem daje nam jawne przyzwolenie na pokierowanie się w życiu instynktem. Niezależnie od tego, czy dzięki niemu skończymy w czyimś łóżku, na ślubnym kobiercu czy po prostu przed własnym, domowym lustrem, przymierzając coraz to nowsze kreacje lub też przeglądając się w nim zupełnie nago. Powinniśmy bowiem przeżyć nasze 5 minut w sposób, który pozwoli nam po prostu pokochać samych siebie.
Tove Lo na koncercie w Warszawie
Jeśli chcesz posłuchać nowego albumu Szwedki na żywo, to już niedługo będziesz miał ku temu idealną sposobność. Tove Lo i jej krążek Dirt Femme zawitają bowiem do Warszawy, a dokładniej do klubu Stodoła już 16.11.2022 roku. Nie może Was tam zabraknąć!
Tove Lo powróciła po trzyletniej przerwie z kolejnym wydawnictwem. Album Dirt Femme to manifest kobiecości, która nie ma żadnych ograniczeń. Zobacz także Co obejrzeć po „Reniferku”? Te seriale powinny wam się spodobać Początki polskiego rapu: pierwsze kasety, dissy i nadejście Scyzoryka WROsound 2024. Zagrają m.in. Małpa, susk, Bisz i Kasia Lins Nowa era – nowa […]
Obserwuj nas na instagramie: