Filmy, które uwielbialiśmy jako dzieci, ale dziś lepiej do nich nie wracać
Obserwuj nas na instagramie:
Czy te produkcje przetrwały próbę czasu?
W życiu każdego człowieka przychodzi okres, kiedy wraca po latach czy też dekadach do filmów, którymi zachwycał się w dzieciństwie/wczesnej młodości, lecz przeżywa ogromny zawód. Bo to, co powodowało kiedyś śmiech, dziś wydaje się mało zabawne lub wręcz żenujące. Bo emocjonalne perturbacje postaci, które przykuwały niegdyś do ekranu, wydają się dziś bezbarwne, naciągane, puste. Bo fabuły są zgoła pretekstowe. Bo w motywacje bohaterów trudno uwierzyć. I tak dalej. Z okazji tegorocznego Dnia Dziecka przywołujemy siódemkę głośnych produkcji sprzed lat, które cieszyły się sporą popularnością wśród dzisiejszych trzydziesto- i czterdziestolatków, obecnie zaś… lepiej pozostawić je w sferze pięknych wspomnień i szukać nowych filmowych wyzwań.
Ace Ventura: Psi detektyw (1994), Tom Shadyac
Trudno zaprzeczyć, iż postać Ace’a Ventury zajmuje bardzo ważne miejsce w filmografii Jima Carrreya, zaś Psi detektyw był pierwszą kinową produkcją, w której kanadyjski komik pokazał, na co go stać. To, co Carrey wyczynia na ekranie, jak bawi się własną twarzą, głosem i ciałem, jak uosabia komediowe szaleństwo kojarzone głównie z animacjami Looney Tunes, przechodzi wszelkie pojęcie. I nie trzeba wysilać wyobraźni, by zrozumieć, dlaczego ten prestidigitatorski występ robił w latach 90. wrażenie na dzieciakach, zwłaszcza młodych chłopakach. Gdy jednak usunąć z równania efekciarskie popisy Jima Carreya, z których podziwiania także się (stety lub niestety) wyrasta, pozostaje nudnawy quasi-komediowy kryminał o poszukiwaniach sportowej maskotki, z gagami przekraczającymi często granice dobrego smaku i kuriozalnym zwrotem akcji, jakby wyjętym z o wiele mroczniejszego scenariusza, który już wtedy budził zgorszenie.
CZYTAJ TEŻ: Na przekór logice i grawitacji. 7 absurdalnych filmowych scen akcji
Batman Forever (1995), reż. Joel Schumacher
Nie chcemy znęcać się ponownie nad plastikowym do bólu i zupełnie nieudanym Batmanem i Robinem, bo tego filmu nie da się dziś na poważnie bronić, ale pierwsze spotkanie Schumachera z Człowiekiem-Nietoperzem wielu wciąż wspomina z sentymentem. Sęk w tym, że Batman Forever wygląda jak prototyp Batmana i Robina; pierwsza wersja, przy której reżyser był zbyt ograniczony konwencją oraz wcześniejszą wizją Tima Burtona, żeby pójść na całość. Dlatego psychodelicznie kolorowa akcja potrafiła zafascynować – bo okazała się tak odmienna od tego, co wcześniej. Dlatego mocno przerysowani, graniczący z campowością złoczyńcy przykuwali uwagę – bo wprowadzali do świata Batmana świeżość i – nomen omen – koloryt. To wszystko robiło wrażenie, zwłaszcza przy kontynuacji, w której twórcy poszli za daleko. Ale nie zmienia to faktu, że o ile Batman i Robin jest nadal tak zły jak kiedyś, Forever mocno się zestarzał.
Quest (1996), reż. Jean-Claude Van Damme
Krwawy sport, od którego Quest wielokrotnie mało subtelnie zżyna pomysły, zyskał w latach osiemdziesiątych status kultowości, oferując ówczesnym młodym wiarygodnego bohatera-wojownika oraz efektowne sceny walk. A mimo to film, który uczynił Van Damme’a gwiazdą, mógłby znaleźć się w zestawieniu, jest bowiem reliktem swych czasów, który stracił większość swego pierwotnego uroku. Tyle że debiut reżyserski Van Damme’a, właśnie Quest, o wiele bardziej zasługuje na to miejsce. Film opowiada osadzoną w latach 20. XX wieku historię chłopaka, który staje się mistrzem Muay Thai i bierze udział w egzotycznym i tajemniczym turnieju. To, co w połowie lat 90. mogło zdawać się połączeniem fajnych pojedynków na śmierć i życie oraz porywającej przygody w stylu Indiany Jonesa, jawi się dziś jako nużący amalgamat pomysłów pożyczonych z lepszych filmów, które Van Damme przerobił na film ku chwale własnego egocentryzmu.
Austin Powers: Agent specjalnej troski (1997), reż. Jay Roach
Powiedzmy to sobie szczerze – większość przedstawicieli niegdyś popularnego gatunku parodii filmowych straciła z biegiem lat komediowy czar. Istnieją wyjątki, jak niektóre uniwersalnie nieprzewidywalne produkcje tercetu ZAZ (trylogia Naga broń), ale z reguły parodie szybko się starzeją. Agent specjalnej troski, mimo że to najlepsza część trylogii stworzonej przez Mike’a Myersa, był już z założenia kreacją archaiczną, bo opartą na parodiowaniu klasycznych filmów bondowskich i postaw i kulturowych kontekstów swingujących brytyjskich lat 60. XX wieku. Tyle że już w chwili premiery film opierał się na świadomie niesmacznych i głupiutkich gagach oraz wyśmiewaniu zacofanego seksizmu dawnych lat: o ile ta łagodnie rozerotyzowana parodia kina szpiegowskiego mogła zdawać się wówczas czymś świeżym i oryginalnym, tak na dłuższą metę film nie miał żadnego atutu. Kiedyś Austin Powers mógł bawić, dziś co najwyżej nuży.
Requiem dla snu (2000), reż. Darren Aronofsky
Być może najbardziej kontrowersyjna pozycja naszego zestawienia, gdyż film, który zbudował renomę Aronofsky’ego jako filmowca niepokornego i niepokojącego, ma wciąż świetne oceny i trafia regularnie na listy najlepszych produkcji XXI wieku. Ale, tak szczerze, kiedy ostatnio obejrzeliście Requiem? Nie da się zaprzeczyć, iż film robił przy pierwszym kontakcie kolosalne wrażenie, zwłaszcza na młodych osobach, bo był bardzo dosłowny, bo miał wywołującą ciarki muzykę, bo jego wideoklipowe tempo wyczerpywało emocjonalnie, bo Aronofsky zanurzał się odważnie i bez znieczulenia w narkotykowej degrengoladzie, bo… Tyle że oglądając Requiem dziś, na pierwszy plan wysuwa się emocjonalny szantaż, który ukrywa ten prosty fakt, iż film powstał, by szokować. Requiem to film ważny, który zasłużył na miejsce w annałach kina, ale powrót do niego może być bolesny – nie w takim sensie, w jakim zwykło się o nim myśleć.
Śmierć nadejdzie jutro (2002), reż. Lee Tamahori
Film o Bondzie, który zakończył pewną erę filmów o Bondzie. Nie tyle erę Pierce’a Brosnana, ile pewnego sposobu myślenia o agencie 007 jako świadomie przerysowanym szpiegu, któremu wolno to, o czym inni mogą pomarzyć, łącznie z nagminnym naginaniem praw fizyki i logiki. Ścigając się z coraz bardziej efektowną serią Mission: Impossible i wprowadzającymi nowe reguły do kina szpiegowskiego filmami o Bournie, Śmierć nadejdzie jutro poszła w nadmierne gadżeciarstwo i wysokobudżetowe efekty wizualne, które robiły wrażenie w chwili premiery, ale już kilka lat później odsłaniały fabularną i ideologiczną pustkę, którą twórcy sprzedawali widzom jako Bonda „stojącego na straży współczesności”. Pustkę, która po zmianie koncepcji i zatrudnieniu Daniela Craiga do roli 007 zaczęła doskwierać jeszcze bardziej. Dziś Śmierć jest co najwyżej przegiętą wizualnie ciekawostką, którą należy brać z dużym przymrużeniem oka.
Efekt motyla (2004), reż. J. Mackye Gruber, Eric Bress
Kolejny film, którego oceny sugerują, że ma miliony fanów, lecz jest całkiem prawdopodobne, że większość z nich dawno go nie oglądała. Bo choć film Grubera i Bressa ma świetne założenie wyjściowe – pokazać, że każda decyzja ma potencjał, by zmieniać otaczającą rzeczywistość, wpływając na życie innych w sposób, którego nie można przewidzieć – wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Nie tylko Efekt motyla jest pełen dziur logicznych oraz scenariuszowych nieścisłości, ale też w wielu miejscach zaprzecza własnym założeniom wyjściowym – główny bohater, który potrafi podróżować w czasie i zmieniać teraźniejszość, faktycznie wpływa na życie swoich bliskich, ale jego poczynania mają zadziwiająco mały wpływ na resztę świata. Ambicje to czasem za mało. Obejrzyjcie Efekt motyla ponownie, a przekonacie się, że poza ciężką atmosferą oraz „dialogami o poważnych rzeczach”, ten film niestety już się nie broni.
Czy te produkcje przetrwały próbę czasu? Zobacz także Co obejrzeć po „Reniferku”? Te seriale powinny wam się spodobać Początki polskiego rapu: pierwsze kasety, dissy i nadejście Scyzoryka WROsound 2024. Zagrają m.in. Małpa, susk, Bisz i Kasia Lins W życiu każdego człowieka przychodzi okres, kiedy wraca po latach czy też dekadach do filmów, którymi zachwycał się […]
Obserwuj nas na instagramie: