Te filmy powinny być primaaprilisowym żartem. Niestety nie są
Obserwuj nas na instagramie:
Już za moment Prima Aprilis, czas żartów wszelakich, mniej lub bardziej cringe’owych. Naszym zestawieniem płyniemy nieco pod prąd primaaprilisowym dowcipom i przyglądamy się siedmiu filmom, które faktycznie istnieją. A szkoda, bo mogłyby być tylko niewinnym żartem.
Bitwa o Ziemię (2000), reż. Roger Christian
John Travolta u szczytu post-tarantinowskiej kariery. Osławiony sukcesem Szeregowca Ryana Barry Pepper. Doceniony po roli w Ghost Dogu: Drodze samuraja Forest Whitaker, a na stołku reżysera współtwórca uniwersum Gwiezdnych wojen. Co mogło pójść nie tak? Cóż, wszystko. Nie chodzi nawet o to, iż film powstał na podstawie powieści L. Rona Hubbarda, założyciela Kościoła Scjentologicznego. Raczej o to, że mało co trzyma się w nim kupy, a cała reszta jest oparta na realizowanych na serio schematach pulpowego science fiction. Protagonistą jest człowiek, który stawia czoła rasie kosmicznych olbrzymów z dredami, którzy zamienili Ziemię w swoją kolonię. Do tego idiotyczne dialogi, koszmarna strona wizualna i scenariusz przepisany bez zgody oryginalnego scenarzysty sprawiły, że Bitwa o Ziemię została określona „Obywatelem Kane’em złego kina”. Doszło wręcz do tego, że Forest Whitaker przeprosił widzów za swój udział w filmie.
Czytaj też: Pedro Pascal jako grzyb. Tym razem to nie zasługa AI
Jack i Jill (2011), reż. Dennis Dugan
W zestawieniu nie mogło zabraknąć filmu, w którym ikoniczny Al Pacino wciela się w fikcyjną wersję samego siebie, by wspomóc kontrowersyjnego Adama Sandlera w przekraczaniu granic złego smaku. Trudno stwierdzić, czy aktor był przez Sandlera szantażowany, czy po prostu pozazdrościł Robertowi De Niro udziału w durnych komediach, lecz fakt pozostaje faktem, że postać Pacina zakochuje się na ekranie w używającej bluzgów w roli przecinków kobiecie, w którą wcielił się… Sandler. Co więcej, Pacino zgadza się dla swojej nowej ukochanej na udział w reklamie wymyślonej przez jej brata-bliźniaka (też Sandler), w której rapuje w towarzystwie tańczących pączków. O ile występ Pacina można uznać za autoironiczny, tak sposób, w jaki Sandler wykorzystuje go na ekranie ma więcej wspólnego z tanią kontrowersją niż kreatywną próbą grania wizerunkiem. Film zasłużenie zgarnął rekordowe dziesięć Złotych Malin.
Agenci bardzo specjalni (2004), reż. Keenen Ivory Wayans
Równie niewybrednym humorem może pochwalić się dzieło braci Wayans, którzy postanowili, że zamiast parodiować uznane dreszczowce i horrory w Strasznych filmach lepiej przebrać się za białe kobiety i dać zarobić specom od charakteryzacji. W Agentach bardzo specjalnych dwaj czarnoskórzy agenci FBI postanawiają – na skutek dość idiotycznego łańcuszka przyczynowo skutkowego – nałożyć tonę makijażu i udawać dwie białe i kapryśne pannice, na widok których każdy twórca dowcipów o blondynkach czułby się jak w niebie. Tyle fabuły, dość nadmienić, że choć bohaterowie wyglądają jak chodzące kukły, udaje im się nie tylko udawać bogate białe celebrytki, ale również rozwikłać sprawę kryminalną. Wszelkie znamiona farsy i społecznego komentarza giną tu marnie w natłoku kloacznego humoru i durnych dialogów. Gdyby ten film powstał dziesięć lat później, twórcy internetowych memów mieliby pełne ręce roboty.
Kaczor Howard (1986), reż. Willard Huyck
Ewenement na mapie światowego kina. Oto film, w którym młoda Lea Thompson (Powrót do przyszłości), siedząc półnaga na łóżku, uwodzi antropomorficznego kaczora, który przybył na Ziemię z innej planety. Aktorka robi to z wyraźnym przekonaniem, upośledzając na zawsze świetnie rozwijającą się karierę. Film o ziemskich perypetiach gadającej kaczki cieszy się wśród części widzów kultowym statusem, ale głównie ze względu na fakt, iż obejrzeli go w dzieciństwie. Reszta widzów, którzy mieli wątpliwą przyjemność obejrzeć Howarda z bardziej neutralnym emocjonalnie nastawieniem, widzi w nim jeden z najbardziej absurdalnych tworów lat 80. i nie tylko. Nie musiało tak być. Marvelowski komiks, na którym film został częściowo oparty, miał w sobie mnóstwo satyry i surrealistycznych elementów, ale nie miał szans sprawdzić się w formie kina aktorskiego. Była to największa wpadka producencka w karierze George’a Lucasa.
Transformers: Zemsta upadłych (2009), reż. Michael Bay
O ile pierwszych Transformerów można określić pewnym „the best of” Michaela Baya, filmem, w którym widowiskowe sceny akcji przeplatają się z wizualnym patosem i pewną dozą znośnie podanego humoru, tak kontynuację można określić wyłącznie jako „what the fu**?!”. Z jednej strony rozpierducha trzyma poziom, którego można spodziewać się po reżyserze, ale z drugiej fabuła nie istnieje. A może inaczej, Zemsta upadłych ma pewną fabułę, w której przewijają się mity o prehistorycznych złych robotach z kosmosu i walce ludzi i dobrych robotów o przyszłość Ziemi, ale to raczej krótkie przerywniki pomiędzy kolejnymi scenami akcji oraz wybuchami. Bohaterowie jeżdżą po świecie i docierają nawet do Egiptu, lecz są o wiele mniej pamiętni niż wszechobecny młodzieżowo-kloaczny humor (żenujące dialogi, roboty puszczające bąki) oraz słynny już giga-robot z kosmosu, który ma genitalia. Nawet rozwałka powinna mieć jakiś sens.
Van Helsing (2004), reż. Stephen Sommers
Kolejny wypakowany po brzegi efektami komputerowymi hollywoodzki blockbuster, przed nakręceniem którego nikt nie zastanowił się, czy jest on komukolwiek potrzebny. Choć w tym wypadku o wiele bardziej odczuli to miłośnicy klasycznego amerykańskiego kina grozy, które Van Helsing efektownie (i nie do końca świadomie) sparodiował. Dracula to bezpłciowy stwór, który deklamuje drętwe kwestie z absolutnie koszmarnym (rumuńskim?) akcentem. Potwór Frankensteina, z którym hrabia się skumplował, żeby wypełnić pewną klątwę, jest mdły. Doktor Jekyll/Pan Hyde to efekt komputerowy, który zestarzał się już w chwili premiery. I tak dalej. Do walki z nimi rusza działający na zlecenie Watykanu Van Helsing, który wygląda raczej jak gotycki odpowiednik bondowskiego tajnego agenta niż łowca potworów, jednak Hugh Jackman jako jedyny wychodzi obronną ręką z tego filmowego bałaganu. On i fantastyczna muzyka.
Ciacho (2010), reż. Patryk Vega
Polacy nie gęsi, swoje gnioty mają. I to całkiem sporo, jak przecież wszyscy dobrze wiemy. Postanowiliśmy jednak wyróżnić tę „komedię sensacyjną”, która już od ponad dekady cieszy się wyjątkowo złą reputacją. I którą reżyser Patryk Vega pokazał tak naprawdę po raz pierwszy swoje prawdziwe oblicze (jego wcześniejszy PitBull wniósł wszak pewną świeżość do polskiego kina i do dziś cieszy się zasłużonym uznaniem). Ciacho to historia o młodej i ambitnej policjantce, która zostaje wrobiona w handel narkotykami, gdy zaś nikt nie chce jej uratować, na odsiecz ruszają jej nierozgarnięci bracia, w tym jeden, któremu marzy się, żeby „być jak Rambo”. W zasadzie można powiedzieć, iż Vega świadomie zainspirował się amerykańskimi dokonaniami na polu wulgarnego humoru, gagu i wypełnionych popkulturowymi idiotyzmami scenariuszy, po czym… dokonał tłumaczenia na polskie realia. Wyszło jak wyszło.
Już za moment Prima Aprilis, czas żartów wszelakich, mniej lub bardziej cringe’owych. Naszym zestawieniem płyniemy nieco pod prąd primaaprilisowym dowcipom i przyglądamy się siedmiu filmom, które faktycznie istnieją. A szkoda, bo mogłyby być tylko niewinnym żartem. Zobacz także Co obejrzeć po „Reniferku”? Te seriale powinny wam się spodobać Początki polskiego rapu: pierwsze kasety, dissy i […]
Obserwuj nas na instagramie: