“Bullet Train”: Tarantinowski klimat w bardzo kiepskiej interpretacji [recenzja]
Obserwuj nas na instagramie:
Zacieraliśmy ręce na najnowszy film Davida Leitcha Bullet Train. Zwiastun dawał nadzieję na ekstrawagancką jazdę w klimacie Tarantino, zaś Brad Pitt miał być jej gwarancją. Wyszło masło maślane. Sprawdź naszą recenzję.
Bullet Train: a miało być tak pięknie
Od Johna Wicka i Atomic Blonde po Deadpool 2 i Szybkich i wściekłych: Hobbs i Shaw – trajektoria kariery Davida Leitcha zmierza w kierunku wyspecjalizowanej przez reżysera wizji filmu akcji z przymrużeniem oka. Ścieżka ta osiąga swój szczytowy punkt – a właściwie dno – w Bullet Train, adaptacji japońskiej powieści Kōtarō Isaki z 2010 roku. Najnowsze dzieło amerykańskiego reżysera skłania się do pokazania prześmiewczego morderstwa i chaosu znanych z filmów klasy R. Dzieło Leitcha miało być w założeniu krwawą jatką rezonującą z salwami śmiechu na sali kinowej. Problem w tym, że im więcej krwi na ekranie, tym coraz mniej nam do śmiechu. I nawet postać i talent Brada Pitta tutaj nic nie wskóra.
Akcja, w adaptacji Zaka Olkewicza, Bullet Train rozgrywa się w pociągu z Tokio do Kioto, którego pasażerami są przede wszystkim wynajęci zabójcy z uroczymi ksywkami. Każdy innego wyznania, koloru i narodowości. Na czele tej grupy stoi Biedronka (Pitt), zatrudniony przez swoją opiekunkę (Sandra Bullock). Jego misją jest odzyskanie pożądanej przez pracodawcę srebrnej walizki. To pierwsze zadanie Biedronki od czasu, w którym pracował ze swoim terapeutą nad zachowaniem pogody ducha i odnalezieniu wewnętrznego spokoju dzięki technikom znanym z praktyk Zen. Nasz bohater ma jednak w swoim DNA zakodowane inne wartości niż utrzymanie równowagi życiowej, co uaktywnia się podczas kolejnych wydarzeń w złowrogim pociągu.
Bullet Train: kiedy filmowi nie pomaga sam Brad Pitt
To Brad Pitt w zgaszonym, pozbawionym blasku trybie, ubrany w kapelusz, powłóczystą kurtkę i trampki, z okularami w rogowej oprawie. Jego postać jest ludzka, przyjemna. To gość, z którym z chęcią poszlibyśmy na lunch. Biedronka wyraźnie niemający ochoty nikogo skrzywdzić to z kolei główny, żartobliwy motyw filmu.
Czytaj także: Zbrodnie Przyszłości – recenzja
W Bullet Train pojawia się znakomita obsada. Aaron Taylor-Young i Brian Tyree Henry jako zespół kłócących się brytyjskich zabójców oraz Hiroyuki Sanada i Andrew Koji grający ojca i syna. Prawdziwą perła jest Martinez Ocasio w roli mściwego meksykańskiego mordercy. Równie dobrze wypada Zazie Beetz grająca postać śmiertelnie niebezpiecznej akwizytorki oraz Joey King, uczennica z intrygującymi sekretami. Wszyscy oni gonią za walizką McGuffina, próbując uniknąć gniewu mrocznego rosyjskiego gangstera znanego jako “Biała Śmierć”. Film pełen jest mniejszych ról, z pewnością prywatnych przyjaciół Brada Pitta odpowiedzialnego za tą produkcję.
Jednak cała ta godna uznania praca aktorska nie składa się na satysfakcjonujący film. Podczas seansu miałem wrażenie, iż Bullet Train sprawia wrażenie praktyk z nostalgii. W moim odczuciu obraz ten wyszedł jak jedna z niezliczonych podróbek filmów Quentina Tarantino, Roberta Rodrigueza czy Guya Ritchiego z lat 90.
Niedzielny fun dla popcorniarzy
Bullet Train to szalona, rozedrgana, kakofoniczna kreskówka. Obraz ozdobiony japońskimi animowanymi akcentami i agresywnie przesadzoną estetyką. Kamera Leitcha kręci się, obraca i potyka, zaś akcja waha się między maniakalną walką wręcz, chaosem z bronią palną i akcjami w slow motion. Pojawiające się retrospekcje jeszcze bardziej podkręcają tempo. Wszystko jest oblane śmiałymi, jaskrawymi kolorami w akompaniamencie mocno zaskakującej muzyki. Angielski punk, japońskie popowe piosenki i ballady w klimacie country – ciężko za tym wszystkim nadążyć. Nawet charakterystyczna dla Leitcha choreografia walk gubi się w tym kotle, Nie ma ani jednej pamiętnej potyczki pośród morza szybkich cięć i nudnych żartów.
Bullet Train – trailer
Bullet Train to trzecia z rzędu próba Leitcha połączenia brutalności z głupotą w tempie ekspresowym. W tym przypadku nacisk na to drugie okazuje się tak duże, że słynne sceny walk, dzięki którym Leitch zdobył grono fanów, nie dostarcza żadnych emocji. Mężczyźni i kobiety walczą, wskakując do pociągów. Wyłamują drzwi, mierzą się z wężami i zmagają się z zagmatwanymi, wielofunkcyjnymi japońskimi toaletami. Finalnie niewiele z tego wynika.
Wielu świetnych aktorów naprawdę mocno się stara, aby dać nam zabawę na najwyższym poziomie podczas dwugodzinnej przejażdżki pociągiem. Brak sznytu i dopracowanego scenariusza prowadzi niestety do mocno rozczarowującego finału. Film może jednak stanowić dobrą zabawę dla nienastawiających się na wielkie kino fanów popcornu podczas niedzielnej przechadzki po galerii handlowej. Dla mnie – rozczarowanie sezonu.
Ocena: 5/10
Recenzja filmu powstała dzięki współpracy z siecią kin Cinema City, która umożliwiła udział w seansie.
Zacieraliśmy ręce na najnowszy film Davida Leitcha Bullet Train. Zwiastun dawał nadzieję na ekstrawagancką jazdę w klimacie Tarantino, zaś Brad Pitt miał być jej gwarancją. Wyszło masło maślane. Sprawdź naszą recenzję. Zobacz także Co obejrzeć po „Reniferku”? Te seriale powinny wam się spodobać Początki polskiego rapu: pierwsze kasety, dissy i nadejście Scyzoryka WROsound 2024. Zagrają […]
Obserwuj nas na instagramie: