fot. materiały prasowe

“Bullet Train”: Tarantinowski klimat w bardzo kiepskiej interpretacji [recenzja]


08 sierpnia 2022

Obserwuj nas na instagramie:

Zacieraliśmy ręce na najnowszy film Davida Leitcha Bullet Train. Zwiastun dawał nadzieję na ekstrawagancką jazdę w klimacie Tarantino, zaś Brad Pitt miał być jej gwarancją. Wyszło masło maślane. Sprawdź naszą recenzję.

Bullet Train: a miało być tak pięknie

Od Johna Wicka i Atomic Blonde po Deadpool 2 i Szybkich i wściekłych: Hobbs i Shaw – trajektoria kariery Davida Leitcha zmierza w kierunku wyspecjalizowanej przez reżysera wizji filmu akcji z przymrużeniem oka. Ścieżka ta osiąga swój szczytowy punkt – a właściwie dno – w Bullet Train, adaptacji japońskiej powieści Kōtarō Isaki z 2010 roku. Najnowsze dzieło amerykańskiego reżysera skłania się do pokazania prześmiewczego morderstwa i chaosu znanych z filmów klasy R. Dzieło Leitcha miało być w założeniu krwawą jatką rezonującą z salwami śmiechu na sali kinowej. Problem w tym, że im więcej krwi na ekranie, tym coraz mniej nam do śmiechu. I nawet postać i talent Brada Pitta tutaj nic nie wskóra.

Bullet Train recenzja
Bullet Train / fot. materiały prasowe

Akcja, w adaptacji Zaka Olkewicza, Bullet Train rozgrywa się w pociągu z Tokio do Kioto, którego pasażerami są przede wszystkim wynajęci zabójcy z uroczymi ksywkami. Każdy innego wyznania, koloru i narodowości. Na czele tej grupy stoi Biedronka (Pitt), zatrudniony przez swoją opiekunkę (Sandra Bullock). Jego misją jest odzyskanie pożądanej przez pracodawcę srebrnej walizki. To pierwsze zadanie Biedronki od czasu, w którym pracował ze swoim terapeutą nad zachowaniem pogody ducha i odnalezieniu wewnętrznego spokoju dzięki technikom znanym z praktyk Zen. Nasz bohater ma jednak w swoim DNA zakodowane inne wartości niż utrzymanie równowagi życiowej, co uaktywnia się podczas kolejnych wydarzeń w złowrogim pociągu.

Bullet Train: kiedy filmowi nie pomaga sam Brad Pitt

To Brad Pitt w zgaszonym, pozbawionym blasku trybie, ubrany w kapelusz, powłóczystą kurtkę i trampki, z okularami w rogowej oprawie. Jego postać jest ludzka, przyjemna. To gość, z którym z chęcią poszlibyśmy na lunch. Biedronka wyraźnie niemający ochoty nikogo skrzywdzić to z kolei główny, żartobliwy motyw filmu.

Czytaj także: Zbrodnie Przyszłości – recenzja

W Bullet Train pojawia się znakomita obsada. Aaron Taylor-Young i Brian Tyree Henry jako zespół kłócących się brytyjskich zabójców oraz Hiroyuki Sanada i Andrew Koji grający ojca i syna. Prawdziwą perła jest Martinez Ocasio w roli mściwego meksykańskiego mordercy. Równie dobrze wypada Zazie Beetz grająca postać śmiertelnie niebezpiecznej akwizytorki oraz Joey King, uczennica z intrygującymi sekretami. Wszyscy oni gonią za walizką McGuffina, próbując uniknąć gniewu mrocznego rosyjskiego gangstera znanego jako “Biała Śmierć”. Film pełen jest mniejszych ról, z pewnością prywatnych przyjaciół Brada Pitta odpowiedzialnego za tą produkcję.

Bullet Train / fot. materiały prasowe

Jednak cała ta godna uznania praca aktorska nie składa się na satysfakcjonujący film. Podczas seansu miałem wrażenie, iż Bullet Train sprawia wrażenie praktyk z nostalgii. W moim odczuciu obraz ten wyszedł jak jedna z niezliczonych podróbek filmów Quentina Tarantino, Roberta Rodrigueza czy Guya Ritchiego z lat 90.

Niedzielny fun dla popcorniarzy

Bullet Train to szalona, rozedrgana, kakofoniczna kreskówka. Obraz ozdobiony japońskimi animowanymi akcentami i agresywnie przesadzoną estetyką. Kamera Leitcha kręci się, obraca i potyka, zaś akcja waha się między maniakalną walką wręcz, chaosem z bronią palną i akcjami w slow motion. Pojawiające się retrospekcje jeszcze bardziej podkręcają tempo. Wszystko jest oblane śmiałymi, jaskrawymi kolorami w akompaniamencie mocno zaskakującej muzyki. Angielski punk, japońskie popowe piosenki i ballady w klimacie country – ciężko za tym wszystkim nadążyć. Nawet charakterystyczna dla Leitcha choreografia walk gubi się w tym kotle, Nie ma ani jednej pamiętnej potyczki pośród morza szybkich cięć i nudnych żartów.

Bullet Train – trailer

Bullet Train to trzecia z rzędu próba Leitcha połączenia brutalności z głupotą w tempie ekspresowym. W tym przypadku nacisk na to drugie okazuje się tak duże, że słynne sceny walk, dzięki którym Leitch zdobył grono fanów, nie dostarcza żadnych emocji. Mężczyźni i kobiety walczą, wskakując do pociągów. Wyłamują drzwi, mierzą się z wężami i zmagają się z zagmatwanymi, wielofunkcyjnymi japońskimi toaletami. Finalnie niewiele z tego wynika.

Wielu świetnych aktorów naprawdę mocno się stara, aby dać nam zabawę na najwyższym poziomie podczas dwugodzinnej przejażdżki pociągiem. Brak sznytu i dopracowanego scenariusza prowadzi niestety do mocno rozczarowującego finału. Film może jednak stanowić dobrą zabawę dla nienastawiających się na wielkie kino fanów popcornu podczas niedzielnej przechadzki po galerii handlowej. Dla mnie – rozczarowanie sezonu.

Ocena: 5/10

Recenzja filmu powstała dzięki współpracy z siecią kin Cinema City, która umożliwiła udział w seansie.

cinema city

Zacieraliśmy ręce na najnowszy film Davida Leitcha Bullet Train. Zwiastun dawał nadzieję na ekstrawagancką jazdę w klimacie Tarantino, zaś Brad Pitt miał być jej gwarancją. Wyszło masło maślane. Sprawdź naszą recenzję. Zobacz także Co obejrzeć po „Reniferku”? Te seriale powinny wam się spodobać Początki polskiego rapu: pierwsze kasety, dissy i nadejście Scyzoryka WROsound 2024. Zagrają […]

Obserwuj nas na instagramie:

Sprawdź także

Imprezy blisko Ciebie w Tango App →