Nick Cave się nie starzeje, a jeśli już, to jak dobre wino [relacja]
Obserwuj nas na instagramie:
Nick Cave dał wczoraj pierwszy z dwóch koncertów w Polsce. Artysta zagrał tak, że długo nie pozwoli o sobie zapomnieć.
Show, które trzeba doświadczyć
Recenzje tudzież relacje z ostatnich występów Nicka Cave’a i The Bad Seeds jasno mówią: jeśli masz szansę zobaczyć ich w tym roku – zrób to. Mnie pozostaje się pod tym podpisać, bo wczorajszy koncert w Gliwicach znajduje się u mnie w ścisłej topce wszystkich koncertów na jakich kiedykolwiek byłam. Jeżeli chodzi o show australijskiego artysty, widziałam je absolutnie pierwszy raz. Wcześniejsze trasy mnie ominęły, Open’er 2018 też przeszedł bokiem – i może w sumie dobrze, bo takie rzeczy najlepiej przeżywa się wśród swojej publiczności. Czekałam trzy lata i ten czasowy rozstrzał między ogłoszeniem a faktycznym wydarzeniem nieco wytarł moje oczekiwania, podobnie jak ekscytację. Ta pojawiła się dopiero przed samym koncertem… o którym nie będę opowiadać. Przynajmniej nie w taki tradycyjny sposób; setlistę można swobodnie sprawdzić w Internecie, a nagrania zobaczyć na Instagramie. Esencji jednak się z tego nie wydobędzie i to właśnie ją postaram się ucieleśnić, a Nicka – po prostu przybliżyć.
Przeczytaj: Nick Cave odpowiada na poruszający list. Posłuchajcie Letter to Cynthia
No zarycz no
Zaryczał. Dosłownie i to niejeden raz. To był ryk z głębi gardła, taki naprawdę potężny, wstrząsający, po którym drżało się w posadach, a serce kołatało się niespokojnie i wibrowało w całej klatce piersiowej, a nie tylko w swym zwyczajowym miejscu. Sposób ekspresji artysty jest absolutnie nieziemski, tego nagrania nie oddadzą. Żadne Alone at Alexandra Palace, żaden inny live: nie ma opcji, żeby doświadczyć czegoś tak… chyba po prostu dużego i personalnego. Jasne, że wszystko można opisać słowami, to moja działka, żeby to zrobić, tylko że totalnie nietrafione wydaje mi się poszukiwanie epitetów, które byłyby wystarczająco potężne, które sprostałyby takiej gratyfikacji, a jednocześnie nie brzmiały jak sztucznie napompowane i tandetnie napuszone.
Nick Cave śpiewał i recytował, opowiadał ponure historie i pięknie kochał, a publiczność z łatwością wprowadzał w trans, jak guru, przywódca sekty. Pod sobą miał jednak nie podwładnych, ślepo za nim idących, a własne dzieci, ufające mu i wpatrzone w niego jak w święty obrazek. Takiej relacji z fanami też jeszcze nie widziałam: opartej na ekstremalnej bliskości, a zarazem na ogromnym dystansie. Artysta zapewnia to poczucie, że schodzi na ziemię, że jest dla wszystkich, a jednocześnie pozostawał odległy, nieosiągalny, jakby patrzył na to wszystko, co się dzieje, z samej góry. Bariera była namacalna, a jednak niewyczuwalna. Te sprzeczności wynikają z tego, że chociaż doskonale wiadomo, że Cave jest prawdziwy, jest c z ł o w i e k i e m, to jednak sprawia wrażenie istoty wyższej, niedostępnej po tym, jak cofnie swą dłoń.
Nick Cave totalnie nie może być prawdziwy
Artysta kazał czekać na siebie trzy lata – oczywiście przez pandemiczną rzeczywistość, nie z powodu własnego kaprysu, lecz owy rozciągnięty okres był jednym z przyczyn głodu wrażeń. Ten jednak, nie tylko po stronie fanów, nie tłumaczy wcale koncertu rozciągniętego do dwóch bisów i prawie dwu i półgodzinnego grania. Dla mnie psychicznie i fizycznie było to trudne: ilość bodźców przytłaczała, a i wytrzymanie pod sceną do samego końca okazało się niełatwe. Dla mnie – a co miał powiedzieć Nick Cave, dojrzały mężczyzna, który jednak ewidentnie zakonserwował się z attitude i żywiołowością osiemnastolatka. He’s crazy motherfucker i chociaż może nie wypada tego mówić, to tak właśnie jest, uwzględniając przy tym całą oprawę wokół jego performance’u, pewną elegancję, która tyczy się nie tylko sposobu prezencji na scenie, ale i samej aury, jaką artysta roztacza wokół siebie.
Upływ czasu można zauważyć po jego wyglądzie, lecz to tyle. Wydolnościowo taki koncert jest pewnie jak maraton, tylko jeszcze z tym dodatkowym bagażem obciążającym mózg, a Nick fizycznie również się nie oszczędzał. Performował angażująco od samego początku aż do końca, uwzględniając w tym aspekty, takie jak:
a) zrobienie widowiska i pokazanie energii za pomocą skakania i rockandrollowej ekspresji;
b) nieustanny kontakt z publiką, uwzględniający aż nienaturalną bliskość;
c) nadprogramowe echo piosenek, budowane na relacji z widownią, nadzwyczajnie gorliwą i oddaną.
Dołożę do tego zbudowanie przedziwnej intymności – stojąc pod sceną miałam wrażenie, że wszystko toczy się w ciasnej, zamkniętej przestrzeni, gdzie artysta może wzrokiem objąć wszystkich, którzy przyszli na jego koncert. Ściśnięcie areny do tego stopnia, wprowadzenie tego rodzaju kameralności wymaga specjalnych skilli – nie wiem, czy jakiś inny znany mi wykonawca takie posiada.
Muzycy tacy jak Nick Cave sprawiają, że koncerty nie tyle pogłębiają swoje znaczenie, ile zyskują nowy wymiar. U niego ta niezwykłość opiera się na sprzężeniu kunsztu muzycznego z wdrożeniem specyficznego ceremoniału, celebracji wagi słowa oraz obcowania z artystą. Na ten moment wciąż jeszcze się zbieram, nieco rozbita i rozstrojona, i po prostu cieszę się, że mogłam to zobaczyć, poczuć i przeczuć.
Nick Cave dał wczoraj pierwszy z dwóch koncertów w Polsce. Artysta zagrał tak, że długo nie pozwoli o sobie zapomnieć. Zobacz także Co obejrzeć po „Reniferku”? Te seriale powinny wam się spodobać Początki polskiego rapu: pierwsze kasety, dissy i nadejście Scyzoryka WROsound 2024. Zagrają m.in. Małpa, susk, Bisz i Kasia Lins Show, które trzeba doświadczyć […]
Obserwuj nas na instagramie: