„Belfast”: Idylliczny obraz dzieciństwa według Kennetha Branagha [recenzja]
Obserwuj nas na instagramie:
Belfast to najbardziej osobisty film w karierze reżyserskiej Kennetha Branagha. Nie przeszkodziło to jednak autorowi w stworzeniu dzieła uniwersalnego, w którym każdy odnajdzie cząstkę siebie.
Z wysokobudżetówek do autobiografii
Po mezaliansie z kinem wysokobudżetowym (mówimy w końcu o reżyserze wielu teatralnych adaptacji Szekspira) Kenneth Branagh zdecydował się na stworzenie najbardziej osobistego filmu w karierze. Historia Buddy’ego, którego dzieciństwo przypadło na początek konfliktu między protestantami a katolikami w Irlandii Północnej, jest bowiem w dużej mierze autobiograficzna. To działa zarówno na korzyść, jak i niekorzyść Belfastu.
List miłosny dla rodzinnych stron i świat, którego nie ma
Już od pierwszych minut widać, że wizja domu rodzinnego, sąsiadów i przyjaciół Buddy’ego będzie mocno wyidealizowana. Rzeczywistość jednej ze spokojniejszych ulic industrialnego Belfastu to przede wszystkim parę nostalgicznych, wyraźnie utrwalonych obrazów z dzieciństwa. Pod tym względem film Branagha jawi się jako uniwersalne dzieło – nawet mimo dość niezwykłych realiów czasu akcji. Konflikt między protestantami i katolikami jest bowiem tłem opowieści, nie pierwszym planem. Wątki są rzecz jasna istotne dla rozwoju fabuły, ale jeśli ktoś oczekiwał mocnego zarysowania historii wzajemnych animozji czy wyjaśnienia podłoża politycznego epoki, to może wyjść z kina zawiedziony. To utracona, dziecięca idylla i tak trzeba ją traktować. To list miłosny do czasów, ludzi i miejsc, których już nie ma, a które w rzeczywistości prawdopodobnie nigdy nie istniały. Oczywiście poza pamięcią twórcy.
Wojny nie są dla ludzi
Obrazy z życia sąsiedzkiego, widziane oczami Buddy’ego, wiążą się z wszechobecną serdecznością i życzliwością. Wszyscy się znają i wszyscy się szanują. Nawet jeśli czasem niespecjalnie się lubią, to i tak daleko im do konfrontacji na tle religijnym, chociaż na ich ulicy nie brakuje reprezentantów obu stron konfliktu. Konfliktu, który brutalnie przerwie beztroskie dzieciństwo głównego bohatera i postawi go w sytuacjach, w których żaden dziewięciolatek nie powinien się znaleźć. Humorystyczne rozmowy chłopca z rodziną o religii są zresztą jasnym komunikatem wysłanym ze strony Branagha. Różnice w sposobie postrzegania świata nie uzasadniają sięgania po przemoc, dzięki której zyskują szaleńcy i gangsterzy kreujący się na idealistów. I nawet jeśli Belfast momentami mocno uderza w moralizatorskie tony, to mimo wszystko właśnie bardzo ludzkie rozmowy o pozornie bardzo prostych rzeczach stanowią największą siłę filmu.
Belfast, czyli produkcja o relacjach
Wspomniane rozmowy Buddy prowadzi najczęściej ze swoim dziadkiem (w tej roli fenomenalny Ciarán Hinds), będącym kimś w rodzaju mędrca, którego mądrość nie bierze się z liczby tytułów i dyplomów, tylko przekonania o dotknięciu istoty życia. Z jego postacią kontrastuje babcia (Judi Dench), sprowadzająca partnera-myśliciela na ziemię za pomocą ciętych ripost. Ojcowskich rad dostarcza zaś pojawiający się w domu raz na dwa tygodnie Jamie Dornan, a starsza kuzynka daje wątpliwej jakości wskazówki. I choć nierzadko Branagh popada w tanie moralizatorstwo, to równoważy wrażenie płytkości momentami trafionymi w punkt. Zresztą mielizny rekompensuje głęboko zakorzeniona dbałość o szczegóły i poziom strony technicznej.
Diabeł tkwi w szczególe
Pozornie zgrana w ostatnich latach czarno-biała estetyka staje się mocnym środkiem wyrazu. Świat Buddy’ego nabiera kolorów za każdym razem, gdy ten znajduje się z rodziną w teatrze czy kinie. Drobny zabieg, a mówi sporo o realiach dzieciństwa, które Branagh (pomimo wszechobecnej szarości i ciężkich doświadczeń) wspomina z ogromną czułością. Widać to nie tylko w interakcjach bohaterów, ale także fenomenalnych zdjęciach autorstwa Harisa Zambarloukosa,. Czemu Akademia ich nie doceniła? Naprawdę trudno zrozumieć.
Oddajmy jej jednak, że nie zapomniała o tym, iż Belfast to aktorstwo przez duże A, bo nominacje za role drugoplanowe zgarnęli Dench oraz Hinds. Poza konkursami – tylko trochę ustępuje im Dornan, a show, przynajmniej według mnie, kradnie grająca matkę Caitriona Balfe. Jej niewymuszona kreacja ujmuje i znakomicie oddaje obraz rodzicielki, która jest czuła i troskliwa, ale wie też, że czasem musi być surowa.
Oficjalny trailer filmu Belfast
Take Me Home, Country Roads… to Belfast
Belfast nie jest dosadną historią o dorastaniu w czasach wszechobecnego okrucieństwa jak choćby Jojo Rabbit. Bliżej mu do Cinema Paradiso, choć nie mam zamiaru ukrywać, że rzewna wizja Tornatore kupiła mnie dużo bardziej. Nie zmienia to jednak faktu, że gdybym miał określić produkcję jednym słowem, to użyłbym angielskiego wholesome. A to dlatego, że nie znajduję dla niego adekwatnego odpowiednika w naszym słowniku. Aspekt komediowy jest na bardzo wysokim poziomie, a nostalgiczne obrazy mocno działają na wyobraźnię odbiorcy. Nawet jeśli Branagh idzie czasem o jeden most za daleko (tu kłania się musicalowa scena), to i tak udało mu się stworzyć film, który ogląda się z wielką przyjemnością. Nie jest on pozbawiony niewymuszonej mądrości i umie złapać za serce. By w to uwierzyć, wystarczyłoby obejrzeć końcową scenę.
Czy to wystarczy, żeby zdobył statuetkę za najlepszy scenariusz oryginalny? Śmiem wątpić, ale charakter filmu sprawia, że nagrody nie są tu sprawą kluczową. Abstrahując od wiadomego konfliktu – wydaje się, że Branagh stworzył go w dużym stopniu dla samego siebie. Nie oznacza to jednak, że nie stworzył go także dla ciebie i dla mnie.
Recenzja filmu powstała dzięki współpracy z siecią kin Cinema City, która umożliwiła nam udział w seansie.
Belfast to najbardziej osobisty film w karierze reżyserskiej Kennetha Branagha. Nie przeszkodziło to jednak autorowi w stworzeniu dzieła uniwersalnego, w którym każdy odnajdzie cząstkę siebie. Zobacz także Co obejrzeć po „Reniferku”? Te seriale powinny wam się spodobać Początki polskiego rapu: pierwsze kasety, dissy i nadejście Scyzoryka WROsound 2024. Zagrają m.in. Małpa, susk, Bisz i Kasia […]
Obserwuj nas na instagramie: