okładka płyty „Elephant”

20 lat płyty „Elephant”. Jak grupa The White Stripes wyszła z garażu i trafiła na stadiony


01 kwietnia 2023

Obserwuj nas na instagramie:

1 kwietnia 2003 roku Jack i Meg White wydali przełomowy dla siebie album, dzięki któremu ich kariera wystrzeliła w kosmos. Co ważne, po latach Elephant broni się w całości, a nie jest tylko „płytą, na której jest ta piosenka”.

Elephant, czyli poziom wyżej

Aby w pełni zrozumieć kolosalne znaczenie tej płyty dla The White Stripes, trzeba cofnąć się o 20 lat i uświadomić sobie, na jakim etapie kariery wówczas byli. Nie, nie potrzebowali Elephanta żeby się przebić, czy udowodnić ludziom, że są fajnym zespołem. To zrobili poprzednimi wydawnictwami. Najpierw na skalę lokalną, wydając The White Stripes (1999) i De Stijl (2000) i dużo koncertując. Potem globalnie, za pomocą White Blood Cells (2001), zyskując sympatię alternatywnego świata w czasach działających pełną parą rozgłośni radiowych, telewizji muzycznych i coraz bardziej rozkręcającego się internetu. Rozpoczęta na przełomie stulecia muzyczna rewolucja z gitarą elektryczną w herbie w 2003 roku miała się świetnie. A The White Stripes nie dość, że płynęli na jej fali od początku, to jeszcze odrobinę odstawali od reszty – jako minimalistyczny duet, czerpiący garściami z bluesa, byli oryginalni i enigmatyczni. A konkurencję mieli nieliczną, bo The Black Keys tak naprawdę dopiero się wówczas rozkręcali (potem White oskarży ich zresztą o kradzież jego muzyki). Zanim więc czwarta płyta, wydana po raz pierwszy w dużej wytwórni, pojawiła się na sklepowych półkach, The White Stripes byli jednym z największych zespołów indie świata. Elephant był drzwiami, przez które przeszli, by znaleźć się poziom wyżej. Drzwiami do absolutnego mainstreamu.

Meg White to The White Stripes

Co nowego jest w tej płycie w porównaniu z poprzednimi wydawnictwami? Z pozoru niewiele – i tu chyba trzeba szukać powodu, dla którego starzy fani zespołu nie wypięli się na The White Stripes kiedy nadszedł ogromny sukces. Jack White, główny mózg brzmienia biało-czerwonych, oszczędził wszystkim szoku, powoli wplatając nowe elementy i rozszerzając instrumentarium. Fakt, pojawiają się klawisze, które później zaczną odgrywać ogromną rolę w ich brzmieniu, ale póki co to epizody lub ozdobniki. Są linie basu, ale osiągnięte za pomocą sprytnego efektu, a także wielogłosy. Po raz pierwszy śpiewa też Meg (In The Cold, Cold Night) – jednak styl jej gry na perkusji się nie zmienił. Nadal pozostał mocny i minimalistyczny, za co – co ciekawe – spotkała ją 20 lat później krytyka, stłamszona przez legendy muzyki. Bo ustalmy to raz na zawsze: The White Stripes nie brzmiałoby lepiej, gdyby za perkusją siedział ktoś pokroju Gingera Bakera czy Stewarta Copelanda. Wtedy to nie byłoby The White Stripes.

Hajp na Białe Paski

Mimo stabilnych podstaw, braku radykalnej wolty i tego, że niektóre piosenki brzmią jak bliźniaki utworów z poprzednich płyt, Elephant brzmi potężniej. Wciąż minimalistyczny, surowy, garażowy – tu wszystko się zgadza. Ale wiele piosenek zaprojektowanych jest inaczej. Tak, by ci, po których dotychczas spłynął hajp na Białe Paski, teraz odwrócili głowy z zainteresowaniem. Nie chodzi tu o tanie sztuczki czy wsparcie hit-makerów lub specjalistycznego sprzętu. Album został nagrany i wyprodukowany w dwa tygodnie – bez udziału komputerów, na ośmiościeżkowcu, a Jack White, jedyny producent, nie używał przy nim sprzętu zrobionego po 1963 roku. To mówi wszystko o retromanii lidera, która towarzyszy mu przez całą karierę, ale też świadomości, jakie brzmienie chciał osiągnąć. Przy tej płycie nie miał ograniczeń, więc nie musiał iść na żadne ustępstwa. The White Stripes było świetnym zespołem, ale on miał pomysł, jak z 10/10 zrobić 11/10. I udało się, nie zepsuł ideału, choć istniało przecież ryzyko.

Piosenka-potwór

Elephant wypełniony jest świetnymi utworami. To m.in. Black Math, w którym czuć odrobinę ducha Fell in Love With a Girl (to a propos wspomnianych wcześniej piosenek-bliźniaków), The Hardest Button to Button (kolejna klipowa współpraca z Michelem Gondrym), bluesowe Ball and Biscuit z zapadającą w pamięć solówką, czy I Just Don’t Know What to Do With Myself – „dramatyczny” cover piosenki rozsławionej przez Dusty Springfield, gdzie w teledysku nakręconym przez Sofię Coppolę Kate Moss tańczy na rurze (powyżej najnowsza zremasterowana wersja tego klipu). Wymieniać można długo. Jest jednak utwór, którego moc wznosi się wysoko poza tę płytę, a nawet poza nazwę White Stripes. Chodzi o Seven Nation Army – piosenkę-potwora, która nieoczekiwanie stała się jednym z największym rockowych hymnów. Czy to jest poziom We Will Rock You Queen? Ciężko powiedzieć, ale na pewno obie te piosenki są w ścisłej czołówce hitów, które owszem, można usłyszeć na stadionie, ale wcale nie wtedy, kiedy gra je zespół muzyczny. To mantry, których rytm jest wyklaskiwany i wytupywany, a refreny niesione tysiącami gardeł, nawet jeśli – jak w tym przypadku – nie mają słów. To powerplay zagrzewający do walki, symbol siły i zwycięstwa. Choć gwarantujemy, że sporo osób, które przyłączają się do śpiewu, nie znają ani dokładnego tytułu, ani nawet nazwy grupy. „Pooo po poo po po pooo po” – tak to jakoś leci.

Sukces, który wyszedł poza muzykę

Stadionowa kariera Seven Nation Army zaczęła się, gdy charakterystyczny gitarowy riff, na którym oparty jest utwór, zaczęli śpiewać kibicie belgijskiego Club Brugge podczas meczu z A.C. Milanem. Kiedy wygrali, piosenka stała się ich nieoficjalnym hymnem. A potem to Milan przejął utwór i upowszechnił go we Włoszech. Kilka lat później śpiewano go już podczas rozgrywek na całym świecie. Muzyczny sukces, który wychodzi poza muzykę, pieśń, która trafia do ludu – to marzenie chyba każdego artysty, ale i spore obciążenie i presja. Zespół nie miał prawa wydać potem nic równie popularnego, co zapewniłoby miliardowe odtworzenia. I nie wydał, choć wielki sukces Seven Nation Army nie przeszkodził w nagrywaniu kolejnych, docenianych przez krytyków płyt. The White Stripes ze sporymi sukcesami funkcjonowali jeszcze prawie dekadę. Finalnie zabiły ich trudne do pokonania różnice, niechęć Meg do intensywnego koncertowania i jej stany lękowe. Jack w momencie, kiedy to się stało, miał już parę innych projektów i biznesów. Dziś jest jedną z najważniejszych osób w branży, której zasługi, pozycję i geniusz ciężko podważyć. Dlatego warto posłuchać Elephanta za myślą, że kiedy The White Stripes nagrywali ten album, nie byli pewni niczego. Ich czwarta płyta mogła po prostu być OK, a po 20 latach byliby dla nas jednym z tych zespołów rockowej rewolucji, których słuchaliśmy za młodu. Dobrze, że tak się nie stało.

1 kwietnia 2003 roku Jack i Meg White wydali przełomowy dla siebie album, dzięki któremu ich kariera wystrzeliła w kosmos. Co ważne, po latach Elephant broni się w całości, a nie jest tylko „płytą, na której jest ta piosenka”. Zobacz także Co obejrzeć po „Reniferku”? Te seriale powinny wam się spodobać Początki polskiego rapu: pierwsze […]

Obserwuj nas na instagramie:

Sprawdź także

Imprezy blisko Ciebie w Tango App →