Filmy tak złe, że aż dobre. 7 tytułów równie kultowych jak „The Room”


30 czerwca 2023

Obserwuj nas na instagramie:

Niby wszyscy krytykują, niby „nie da się tego oglądać”, ale potem okazuje się, że jednak się da. I to wielokrotnie!

20 lat The Room

The Room, legendarny gniot w reżyserii Tommy’ego Wiseau/Tomasza Wieczorkiewicza, obchodził kilka dni temu dwudziestolecie swego niechlubnego istnienia. Jako że kino pełne jest podobnie kuriozalnych produkcji i filmowych abominacji, które zyskują na oglądaniu w dużych grupach, postanowiliśmy przypomnieć z tej okazji siedem innych owianych złą sławą tytułów. Widzieliście je wszystkie, czy może zostały wam jakieś do nadrobienia?

Czytaj też: 7 filmów, które miały zmienić oblicze kina. Nie wyszło

Troll 2, reż. Claudio Fragasso, 1990 r.

W niektórych kręgach Troll 2 jest uznawany za film gorszy od The Room. Trudno się dziwić, gdyż nie ma w tej produkcji ani jednej sceny, którą można by wspaniałomyślnie określić niezłą. Jadąc na wiejskie wakacje, rodzina mieszczuchów trafia do miasta Nilbog (przeczytajcie od tyłu – sprytne, co?), gdzie – uwaga, uwaga! – natykają się na hordę wegetariańskich goblinów, które chcą ich zamienić w rośliny. Żeby ich zjeść. Film powstał na podstawie scenariusza żony reżysera, sfrustrowanej, że coraz więcej przyjaciół staje się wegetarianami. Został nakręcony w Stanach Zjednoczonych przez bandę ledwie dukających po angielsku Włochów, a większość obsady to lokalsi którzy przyszli na casting, by załapać się na statystów. Reżyser do dziś uważa, że jego dzieło zostało niezrozumiane, a aktorzy chętnie chodzą na grupowe seanse, wyżywając się na filmie wraz z fanami. Historię kultu znajdziecie w dokumencie Najlepszy gniot świata

Tureckie gwiezdne wojny, reż. Çetin İnanç, 1982 r.

Być może najbardziej bezczelna produkcja w historii złego kina, ponieważ odpowiedzialni za nią słynący z kreatywności tureccy filmowcy nie tyle zainspirowali się Nową nadzieją George’a Lucasa, co po prostu wycięli kilka fragmentów amerykańskiej space opery i wkleili na chama do swojego filmu. Zrobili to natomiast na tyle osobliwie, że zapomnieli o panoramicznym formacie obrazu oryginału, zatem w rezultacie słynna Gwiazda Śmierci wygląda na ekranie jak… Jajo Śmierci. To tylko czubek góry lodowej kuriozalnych „zapożyczeń”, bo w Tureckich gwiezdnych wojnach słychać między innymi motyw przewodni Indiany Jonesa z Poszukiwaczy zaginionej Arki. Co ciekawe, sama fabuła – dwóch bohaterskich młodych staje naprzeciwko złego czarownika pragnącego władzy nad światem – nie ma wiele wspólnego z Gwiezdnymi wojnami. To raczej chałupnicze superbohaterskie kopane kino fantasy. Ale jak to się ogląda!

Anakonda, reż. Luis Llosa, 1997 r.

Wężosploitation w najgorszym możliwym filmowym wydaniu, nakręcone z zacięciem godnym lepszej sprawy i doprawione udziałem znanych aktorskich nazwisk (nagrodzony Oscarem Jon Voight), wschodzących gwiazd amerykańskiego kina (Jennifer Lopez, Owen Wilson) oraz już nie tak młodych, jednak wciąż gniewnych raperów (Ice Cube). Ekipa dokumentalistów zagłębia się w trzewia amazońskiej dżungli, by nakręcić fascynujący materiał o egzotycznym plemieniu egzystującym w izolacji od zachodniego świata. Wszystko idzie dobrze do momentu, gdy na horyzoncie pojawia się pewien hardy myśliwy, który – jak szybko się okazuje – specjalizuje się w wężach. I poluje od lat na mityczną giga-anakondę, która potrafi połknąć całego człowieka na raz. Rozpoczyna się festiwal niedorzecznych decyzji, zaś widzowi pozostaje właściwie tylko obstawiać, kto zaraz zginie. Zgodnie ze sloganem reklamowym, film zapiera dech w piersiach.

Plan dziewięć z kosmosu, reż. Edward D. Wood Jr., 1957 r.

W zestawieniu nie mogło zabraknąć żelaznego klasyka niekompetentnego kina. Wielu uważa, że to właściwie opus magnum Eda Wooda, amerykańskiego filmowca, który nie był w stanie przemienić wypełniającej go pasji i szczytnych intencji na szczyptę talentu. W Planie… Wood rzuca wyzwanie ludzkiej głupocie oraz wrodzonej agresji, opowiadając historię pozaziemskich istot, które obawiając się, że nasz gatunek stworzy broń zagłady na międzygalaktyczną skalę, postanawiają dać nam nauczkę. Sęk w tym, że zabierają się do tego od tzw. pupy strony. Ich latające spodki wskrzeszają masowo zmarłych, zamieniając ich w kontrolowanych przez siebie zombie, którzy atakują w ich imieniu Ziemian, i tych winnych, i tych niewinnych. Stawia im czoła garstka mieszkańców małego amerykańskiego miasteczka, bo – jak dobrze wiemy – w małych miasteczkach rodzą się wielcy bohaterowie. Klasyczne niezależne kino science fiction.

Zabójcze ryjówki, reż. Ray Kellogg, 1959 r.

Niedługo później premierę miała kolejna celuloidowa abominacja, która kilka dekad później zaczęła zbierać tłumy na pokazach najgorszych filmów świata. Zabójcze ryjówki, jak sam tytuł wskazuje, to opowieść o biednych ryjówkach, które mszczą się na swoich stwórcach za to, że uczynili je ogromnymi i zabójczymi. Możecie też spotkać się z innym streszczeniem: uwięzieni na odległej wyspie (bo w okolicy grasuje huragan – co zrobić?) bohaterowie muszą stawić czoła hordom mutantów stworzonych przez szalonego naukowca, który wykonywał swoje niecne eksperymenty dla dobra ludzkości, próbując wymyślić sposób na zmniejszanie istot ludzkich, by rozwiązać na zawsze problem postępującego przeludnienia Ziemi. Reżyserem był weteran efektów specjalnych, ale że nie miał zbytnio budżetu na efekty, w zabójcze ryjówki wcieliły się psy upstrzone kępkami pseudo-futra (a w zbliżeniach mutanty zagrały chałupnicze pacynki).

Władcy Wszechświata, reż. Gary Goddard, 1987 r.

Zdajemy sobie oczywiście sprawę, że narażamy się, umieszczając w zestawieniu ten absolutnie kultowy dla pewnego pokolenia film o He-Manie, Szkieletorze i mocy Posępnego Czerepu, ale smutna prawda jest taka, że filmy, które wywoływały u młodych widzów rumieńce na twarzach, niekoniecznie można określić jakkolwiek wartościowymi. Co bowiem film Goddarda miał do zaoferowania? Prężącego muskuły półnagiego Dolpha Lundgrena? Szarżującego z czaszką na twarzy Franka Langellę? Kilogramy plastikowej scenografii? Kuriozalne kostiumy? Kiczowate efekty specjalne? Pozbawioną sensu fabułę, która wypaczała wiele koncepcji przemyconych w animowanym serialu telewizyjnym He-Man i władcy wszechświata? Już w latach 80. Władcy Wszechświata zdawali się wyjątkowo szmirowaci w porównaniu z innymi filmowymi fantasy, ale dziś są tylko i wyłącznie ryzykownym guilty pleasure. Niedługo hollywoodzki remake…

Rekinado, reż. Anthony C. Ferrante, 2013 r.

To nie jest tak, że oprócz The Room w XXI wieku przestano kręcić kiepskie filmy, one po prostu jeszcze nie okrzepły na tyle w świadomości kultury masowej, by można mówić o „sukcesach” podobnych do produkcji Eda Wooda czy innych mistrzów złego kina. Istnieją natomiast wyjątki od reguły, wliczając kuriozalne w każdym aspekcie Rekinado, które nie tylko wypromowało na świecie produkującą niemiłosierne gnioty firmę The Asylum, lecz również stało się podstawą potwornego uniwersum, w którym ludzi atakują między innymi strzelające ogniem tarantule. Zgodnie z obietnicą zawartą w tytule, głównymi wrogami pozytywnych postaci Rekinado są krwiożercze rekiny przenoszone na ogromne odległości przez giga-trąby powietrzne. Brzmi zabawnie, jednakże Rekinado bierze siebie na poważnie i dopiero zakochani w komediowym potencjale filmu fani sprawili, że dziś ogląda się go z duuuuuuużym przymrużeniem oka. 

Niby wszyscy krytykują, niby „nie da się tego oglądać”, ale potem okazuje się, że jednak się da. I to wielokrotnie! Zobacz także Nowe seriale, na które warto czekać w 2024 roku Hania Rani zagrała Tiny Desk Concert w ramach prestiżowej serii NPR „Pies i Suka”, czyli Ralph Kaminski i Mery Spolsky połączeni w remiksie 20 […]

Obserwuj nas na instagramie:

Sprawdź także

Imprezy blisko Ciebie w Tango App →