Deskorolka przyklejona do rapu. Przeczytaj fragment książki o warszawskiej scenie lat 90.
Obserwuj nas na instagramie:
Niechciani, nielubiani – warszawski rap lat 90. Filipa Kalinowskiego to podróż w przeszłość i opowieść o tych, którzy swoją prawdę i bunt mogli wyrazić w rymach i bitach.
Autentyczność i osiedlowe wartości
Wypuszczona właśnie nakładem Wydawnictwa Czarne książka Filipa Kalinowskiego nie jest tylko o muzyce. To historia o bolączkach transformacji, przemianach obyczajowych, młodzieżowym buncie, zorganizowanej przestępczości, ulicznej modzie i realizowaniu się poprzez sztukę. O wszystkim tym, co w naturalny sposób łączyło się z rapowym środowiskiem, z niego czerpało i go inspirowało. Kalinowski z jednej strony pisze o autentyczności i osiedlowych wartościach, a z drugiej o zachłyśnięciu się Zachodem. Widać to szczególnie w jednej z subkultur, która mocno rozkręcała się w latach 90. Mowa o deskorolce.
Fragment książki Niechciani, nielubiani – warszawski rap lat 90.:
Od wtorku na torze łyżwiarskim na Stegnach można jeździć na deskorolce. Nad torem góruje świetlna tablica wyników, której ściany (pokryte specjalnymi kafelkami) tworzą pierwszą w Polsce sztuczną trasę wspinaczkową dla alpinistów. 14 maja obie atrakcje znalazły mnóstwo chętnych. Tego dnia zainaugurowano letnią działalność toru. Juppi‑Skate Park, tor dla deskorolek, utworzony wspólnym wysiłkiem młodzieżowego pisma „Juppi” i Stołecznego Ośrodka Sportowego, uznano za otwarty w chwili, gdy obecny mistrz świata deskorolki w stylu wolnym złożył swój podpis sprayem na asfalcie. Rodney Mullen, 23-letni Amerykanin, pokazał potem, na co go stać. Deska fruwała, obracała się w powietrzu i trzymała posłusznie stóp. Rodney jeździ już kilkanaście lat, wbrew woli tatusia dentysty, który bał się o zęby syna. Syn zęby wybił, ale jeżdżenie na desce stało się nieoczekiwanie bardzo lukratywnym zajęciem.
Pokazy urządzili również najlepsi polscy zawodnicy. Jeździli jak dzicy. Ich występy całkowicie przyciągnęły uwagę publiczności – tak 16 maja 1991 roku otwarcie pierwszego stołecznego skateparku relacjonowała „Gazeta Wyborcza”. Gdyby jej korespondent był nieco lepiej zaznajomiony z subkulturowymi zależnościami rządzącymi światem młodych warszawskich skejtów, mógłby pośród owej publiczności wyróżnić trzy typy osób. Dało się je rozpoznać po deskach – pierwszy po kolorowych fiszkach (niezdatnych do niczego poza jazdą na kolanie bądź w pozycji wyprostowanej plastikowych zabawkach firmy Roller), drugi po tajwańskich batmanach i jokerach (modelach pośrednich między fiszką a profesjonalnym deckiem). Ich właściciele z nieskrywaną zazdrością spoglądali tymczasem na trzecią grupę – pogardliwie zwanych „dwoma milionami” posiadaczy prawdziwych amerykańskich skateboardów, które przed denominacją wprowadzoną w Polsce 1 stycznia 1995 roku kosztowały właśnie dwa miliony złotych. Mniej więcej tyle samo kosztowały też buty Vans, luźne dżinsy Independent czy bluza firmy Vision Street Wear z otwartego rok wcześniej sklepu Street Style na ulicy Smolnej. Jeśli weźmiemy pod uwagę, że przeciętne miesięczne wynagrodzenie w roku 1991 – według strony internetowej ZUS-u – wynosiło 1 770 000 złotych, trudno się dziwić zawiści, jaką budziły wszystkie te insygnia przynależności do nowej subkultury, robiącej właśnie furorę na stołecznych osiedlach.
Nie sposób też nie zrozumieć matek tych małoletnich adeptów skateboardingu, które w reportażu Wszyscy śpią z deskami żaliły się, że pociechy kradną im pensje i wynoszą z domu biżuterię tylko po to, by zdobyć pieniądze na swój pierwszy, upragniony deck. Dużo racji miała jednak również rodzicielka pewnego skejta, która we wspomnianym artykule namawiała żądającą zwrotu pieniędzy inną klientkę, by odzyskała tylko część kasy, a za resztę kupiła swojemu synowi przynajmniej jakiś deck z Batmanem bądź Jokerem. „Wymień pani deskę amerykańską na tajwańską, bo jest o wiele tańsza, a zapobiegniesz pani złu. Lepiej niech chłopaki jeżdżą na deskach, niżby mieli wąchać butapren. Ja już rozmawiałam z panią pedagog, deska jest korzystniejsza”.
Oparte na grze angielskich słów sztandarowe hasło „SK8 is GR8” zaczęło się pojawiać na murach Warszawy jeszcze w latach osiemdziesiątych, a swoje doświadczenia z jazdą na desce za czasów PRL-u relacjonowali między innymi członkowie wspomnianego już KoBe Crew. „Młody Technik” opublikował plany „nartowrotki” już w roku 1978, a pierwsze zawody w tej nowej dyscyplinie zorganizowano w Polsce ledwie rok później, niemniej prawdziwy przełom przyszedł dopiero wraz z otwarciem granic. Transformacja ustrojowa zakończyła trudną i żmudną dla rodzimych skejtów dekadę tandetnych plastikowych fiszek i w nadwiślańskich sklepach pojawiły się wreszcie pierwsze deskorolki nadające się do jazdy „w stylu wolnym”, polegającym na odrywaniu kółek od ziemi i robieniu tricków, z którymi zwykle kojarzy się skateboarding.
W 1990 roku w warszawskim Śródmieściu swoje podwoje otworzył Street Style, a na Pradze stanęła pierwsza minirampa. Rok później w Pałacu Młodzieży odbyły się pierwsze mistrzostwa Polski we współcześnie rozumianym skateboardingu. Sukces tego wydarzenia był tak wielki, że już kilka miesięcy później na Stegnach wybudowano Juppi‑Skate Park. Wszystkie stołeczne osiedla rozbrzmiały charakterystycznym stukotem kółek toczących się po chodnikach i dojmującym zgrzytem desek ślizgających się po okolicznych poręczach i krawędziach murków. Mieszkańcy nieodległych bloków zaczęli utyskiwać na tę roznoszącą się w mig zarazę, policja coraz częściej była wzywana do przypadków zakłócania porządku publicznego, a liczba młodych ludzi jeżdżących – bądź chcących jeździć – na deskach rosła właściwie z dnia na dzień. Zafascynowane wszelkimi aspektami zachodniego stylu życia ówczesne nastolatki szybko bowiem zdały sobie sprawę, że skateboarding jest nie dość, że amerykański i dla dorosłych zupełnie niezrozumiały czy wręcz irytujący, to jeszcze „zajebisty”, jak zaczęto właśnie wtedy mówić. A skoro jedno z najstarszych slangowych określeń III RP postrzegano wówczas jako bardzo wulgarne, to… zajebiście. (…)
Z drugiej strony, podczas gdy amerykańska historia skateboardingu do lat dziewięćdziesiątych z rapem nie miała naprawdę nic wspólnego, a jej późniejsze związki z tym światkiem są dosyć luźne i niezobowiązujące, w Polsce – szczególnie w Warszawie – deska zastąpiła breakdance w roli czwartego elementu hip-hopu. Powodów takiego stanu rzeczy należałoby upatrywać w zmianie, jaka nastąpiła wówczas w ścieżkach dźwiękowych zachodnich filmów skejtowych. Pod koniec XX wieku przejazdom prosów coraz częściej zaczęły bowiem towarzyszyć rapowe bity, a nie hardcorowe riffy i punkowe darcie mordy. Rozprzestrzeniające się po całym świecie kasety wideo sygnowane przez takie firmy jak Planet Earth, New Deal czy – szczególnie – Zoo York były zaś traktowane przez nadwiślańskich skejtów jak najprawdziwsze relikwie wiedzy i stylu. Poza tym rap przyszedł do Polski w momencie, gdy nagrywali już Beastie Boys czy Eazy-E, którzy jazdę na desce prezentowali w klipach czy sesjach zdjęciowych do skejtowych magazynów. Kropkę nad i w procesie tej subkulturowej konsolidacji postawił natomiast magazyn „Ślizg”, którego pierwszy numer pojawił się w kioskach we wrześniu 1995 roku. Wraz z rozpoczęciem nowego roku szkolnego krajowa młodzież zyskała swoisty poradnik, jak być… zajebistym. Wydawany początkowo w dwudziestotysięcznym nakładzie (a w momencie największej prosperity osiągający sprzedaż stu dwudziestu tysięcy egzemplarzy, z których każdy czytało od dwóch do trzech osób) kolorowy miesięcznik wypuściło na rynek Towarzystwo Wydawnicze i Literackie, założone chwilę wcześniej przez małżeństwo Krzysztofa i Bożenę Toeplitzów. Impuls do tego przedsięwzięcia dał ich syn Franciszek, znany w warszawskim środowisku deskorolkowo‑hiphopowym jako Franek z dosyć efemerycznego, choć pamiętnego składu Stereofonia. […]
Warszawscy skejci spotykali się początkowo na Dworcu Centralnym, a później pod Capitolem (kinem Capitol przy placu Bankowym), KC (Komitetem Centralnym PZPR, zwanym też Domem Partii bądź Białym Domem, czyli dzisiejszym Centrum Bankowo‑Finansowym, znajdującym się przy rondzie de Gaulle’a) i Witosem (pomnikiem Wincentego Witosa na placu Trzech Krzyży). Niepodzielona jeszcze murami ekonomicznych gett kolorowa hałastra spod Capitolu zrzeszała przedstawicieli wszelkich możliwych grup społecznych, a na wspólne posiadówy na schodkach pod Witosem zjeżdżano z najdalszych nawet zakątków Warszawy. W czasach międzyosiedlowych wojen, rosnących rozdźwięków klasowych i braku jakiejkolwiek komunikacji poza stacjonarną każdy mógł wsiąść w tramwaj czy autobus, dojechać do centrum i obskoczyć te kilka nieodległych od siebie spotów, wiedząc, że na którymś z nich na pewno spotka swoich.
„Ja zawsze uważałem, że to właśnie deskorolka nauczyła mnie jakiejś takiej pierwotolerancji. Bo też zawsze było tak, że w tym środowisku byli dziani kolesie z bogatych domów, którzy mieli kasę na deski czy ciuchy, i też tacy ludzie jak my, ja, Włodi czy Kaczy, których rodziny były biedniejsze i nie miały na to pieniędzy” – mówił kilka lat temu w wywiadzie udzielonym magazynowi „Vogue” Piotr Węcławski, lepiej znany jako Vienio. Uprzywilejowani potomkowie ówczesnych gwiazd estrady i biedni wychowankowie śródmiejskiej klasy robotniczej, anonimowi synowie spauperyzowanej inteligencji i kojarzone w całym mieście modne dzieciaki, ubrane w „dwa miliony”. Vienio opowiadał:
„Wszyscy razem spotykaliśmy się wtedy pod Capitolem czy KC i nieważne, czy byłeś dzieckiem kogoś znanego, czy anonimowej nauczycielki, czy w twoim domu się przelewało, czy nie dojadało, czy miałeś ciuchy lepsze, czy gorsze, nie miało to nigdy żadnego znaczenia i wszyscy byliśmy jedną ekipą. Starsi koledzy mówili: »Ja mam już nowe buty, więc oddam ci te stare, jeździj sobie; nie masz na łożyska, to ci dam swoje; nie masz na deskę, a ja mam już nową, więc weź sobie tą i trenuj na niej«. Nie było pośród nas nigdy tej podwórkowej hierarchii, że ktoś jest małolat, więc będzie biegał po piwo, a ktoś jest silniejszy i będzie rządził, choć ma watę w głowie. Jedyne, co się liczyło, to nogi i talent do jazdy. Słuchaliśmy wspólnie muzyki, przegrywaliśmy sobie kasety i każdą wolną chwilę spędzaliśmy na tym samym murku; byliśmy rodziną i czuliśmy wspólnotę. To właśnie deskorolka nas wychowała, ugładziła i być może też w pewien sposób przygotowała do tego hip-hopu”.
Postrzegani wówczas jako uciążliwa chuliganeria, wrogie plemię bądź – przy odrobinie dobrej woli – stado niegroźnych niebieskich ptaków, młodzi warszawscy skejci bardzo często stawali się później mistrzami sportów ekstremalnych i… założycielami pierwszych lokalnych agencji reklamowych, utytułowanymi muzykami i grafikami, nowatorskimi raperami, writerami i DJ-ami. Twórcy pierwszych filmów skejtowych wyrośli na reżyserów, autorzy ówczesnych zinów weszli do głównego obiegu medialnego, a domorośli producenci rodzimej odzieży skejtowej zmienili współczesny rynek modowy. Kolorowe magazyny zyskały nowy, lifestyle’owy sznyt, drum’n’bass wkroczył do klubów i rozgłośni radiowych, a deskorolka na długie lata przykleiła się do rapu jak deck do butów utalentowanego proskatera.
Niechciani, nielubiani – warszawski rap lat 90. Filipa Kalinowskiego to podróż w przeszłość i opowieść o tych, którzy swoją prawdę i bunt mogli wyrazić w rymach i bitach. Zobacz także Co obejrzeć po „Reniferku”? Te seriale powinny wam się spodobać Początki polskiego rapu: pierwsze kasety, dissy i nadejście Scyzoryka WROsound 2024. Zagrają m.in. Małpa, susk, […]
Obserwuj nas na instagramie: