Zostałam w Krakowie na ŚDM – fotorelacja
Obserwuj nas na instagramie:
Jestem z Krakowa. W kwietniu dowiedziałam się dwóch ważnych logistycznie rzeczy – mianowicie, że kategorycznie muszę wrócić z urlopu na czas Światowych Dni Młodzieży oraz że mój powrót będzie przebiegał na trasie Rzym – Kraków.
Mieszkam przy Błoniach, mam rower, aparat i jakieś tam doświadczenie w fotografii okołofestiwalowej, postanowiłam więc na tydzień wtopić się w tłum Młodzieży (“How do you do, fellow kids?”) i dokumentować przebieg wydarzeń, zupełnie nie wiedząc czego się spodziewać. Oto moja historia.
A teraz szybki disclaimer, miejmy to z głowy: nie jestem osobą religijną. Światowe Dni Młodzieży bardziej interesowały mnie od strony zaplecza organizacyjnego i interakcji miasta z przyjezdnymi. Poza tym mam dość brutalistyczne podejście do fotografii, to znaczy: ludzie rzadko wychodzą na moich zdjęciach atrakcyjnie. Dlatego materiał nie jest tak ładny, ani tak wzruszający, jak zdjęcia Polskiej Agencji Prasowej, które widzieliście. Na to już nic nie poradzę; nie za to mi płacą. Dalejże!
Najciekawszym chyba dla mnie aspektem całego wydarzenia była możliwość zobaczenia, na żywo i na dużą skalę, jak wygląda Kościół ery rozwiniętego kapitalizmu i mediów społecznościowych. Podobizny Papieża Polaka, Papieża Franciszka, świętej Faustyny, okazjonalnie Jezusa, wchodziły w dość frapujące układy przestrzenne z reklamami piwa, chwilówek i izotoników. Szczególnie mocno utkwił mi w pamięci banner punktu gastronomicznego koło stadionu Cracovii, z logami ŚDM wirującymi wokół stockowego zdjęcia kasy fiskalnej Sharp.
Uwaga na marginesie: jak każda wielowiekowa, silnie zhierarchizowana instytucja, Kościół jest wobec nowych technologii trochę na przegranej pozycji. Każde entuzjastyczne podjęcie tematu będzie tu miało sucharowy posmak. Bo jak może wyglądać religijność zorganizowana, kiedy zaczyna posługiwać się hasztagami i klarowną identyfikacją wizualną? Dla kogoś w obrębie wspólnoty pewnie fajnie, dla kogoś z zewnątrz – czasem fajnie, najczęściej dziwnie.
Fakt, że oficjalne kolory wydarzenia i towarzyszącego mu merchu, były identyczne z kolorami drużyn Pokémon Go, jest żartem, który zdążył zostać zajechanym w Krakowie już na wysokości drugiego dnia Dni Młodzieży, ale na tyle zabawnym, że trzeba o nim wspomnieć. Oddajmy mu sprawiedliwość.
Podczas, gdy młodzieży napływało z każdym dniem coraz więcej, MPO i Zieleń Miejska całymi nocami pucowały przystanki i parki, żeby wygrać w walce z entropią, w większości przypadków odnosząc spektakularny sukces. Chciałabym, żeby moje miasto było tak czyste, jak codziennie w okolicach siódmej rano podczas Światowych Dni Młodzieży. Zarządzanie masami ludzkimi przez służby porządkowe także działało naprawdę, naprawdę dobrze. Nie sądziłam, że kiedykolwiek to napiszę, ale propsy dla policji.
Być może pomagał fakt, że tłum pijany życiem jest znacznie łatwiejszy w koordynacji, niż pijany alkoholem. Nawet chwile przestoju, kiedy całym tysiącom ludzi przychodziło przez dłuższy czas tkwić w martwym punkcie, bo zupełnie przez przypadek poszli w którymś momencie nie tą ścieżką, co trzeba i utknęli, były przyjmowane przez młodzież z pokorą i śpiewem (jeszcze nie wiedzą, że tak samo potraktuje ich rynek pracy).
Dodatkowy milijon ludzi przewalających się przez centrum Krakowa bardzo szybko przybrał formę typowego karnawału ulicznego, jeśli wymazać z niego aspekt seksualno-alkoholowy, albo festiwalu muzycznego, jeśli dodać do niego naprawdę fatalną muzykę.
Poza tym miasto było właściwie wyludnione. Kto mógł, ratował się ucieczką, miejsca zazwyczaj uczęszczane robiły się puste, a te, do których nikt nigdy nie zagląda, rozkwitały nagle barwnymi pelerynami.
Nowe i niespodziewane rozłożenie mas ludzkich wyglądało najciekawiej wieczorami. Knajpy “studenckich wtorków”, przyjazne turystom oraz serwujące jedzenie – naprawdę, jakiekolwiek jedzenie – były przepełnione. Bary napędzane pieniędzmi branży kreatywnej oraz przelewami od rodziców, bez jedzenia, za to z techno – raczej opustoszałe.
Osoby handlujące substancjami nie narzekały, jak twierdzą, na brak klientów. Czy to za sprawą pielgrzymów, czy sfrustrowanych miejscowych, tego nie zdążyłam się dowiedzieć. Na poniższym zdjęciu akurat miejscowi.
Co poza tym? Nic nie wybuchło, poza lokalnymi podtopieniami, omdleniami i udarami słonecznymi obyło się prawie bez ofiar. Kraków, na szczęście dla wegetacji, a niestety dla pielgrzymów, ma o tej porze roku coś z klimatu zwrotnikowego – duszny upał do późnego popołudnia i tropikalne ulewy przechodzące nad miastem pod wieczór. Po paru dniach zaczęło być widać po przyjezdnych pewne zmęczenie tym stanem rzeczy, puste spojrzenia i brudne trampki, peleryny poszarpane nieustannym wyciąganiem z plecaków.
Podkrakowskie Brzegi, do których dotarłam rowerem w niedzielę rano, wyglądały po całonocnym czuwaniu już mocno postapokaliptycznie. Temperatura trzydziestu kilku stopni w cieniu (taki żarcik: Campus Misericordiae wytyczono w szczerym polu), setki tysięcy zagubionych statystów z Mad Maxa i ich pustynne miasto wzniesione przez noc z kurzu i karimat. Kto mógł, w letargu słuchał mszy papieskiej na zestawie słuchawkowym, reszta spała pod zadaszeniami skleconymi naprędce z patyków i worków na śmieci.
W drodze powrotnej ktoś chciał odkupić ode mnie mój rower oferując dolary. Trzy godziny później znów lało. Uciekinierzy z Mad Maxa zwinęli obozowisko i ruszyli w kierunku dworca.
“Problem oceny Światowych Dni Młodzieży” w Krakowie żyje do dziś – czyli od przeszło tygodnia. Piętrzy się backlash na backlashu, ci, którzy hejtowali, teraz mówią, że nawet spoko, ci którzy cały czas mówili, że spoko, teraz hejtują hejtujących, dostało się nawet dezerterom-urlopowiczom. Cóż ja mogę dodać do dyskusji. Chyba tylko to, że rzeczywiście wspaniałe w kontekście tego miasta (kraju?) były chwile, w których mniejszości etniczne były tak liczne, że zwracały na siebie uwagę autochtonów już tylko głośnym śpiewaniem i kompulsywnym przybijaniem piątek. A nie, jak dotychczas, swoim niespotykanym kolorem skóry.
Z drugiej strony – fakt, że ci ludzie, mili, młodzi i na tyle katoliccy, że chciało im się jechać z drugiego końca świata do ziemi kapusty kiszonej i ogórków małosolnych, zostali przyjęci z otwartymi ramionami, nie jest, powiedzmy to sobie, jakimś wielkim dokonaniem. To budujące, że chrześcijanie są w stanie zaakceptować innych chrześcijan, ale Światowe Dni Młodzieży jakoś nie zmieniły mojego przekonania, że ekskluzywnie katolicki multikulturalizm jest złudzeniem multikulturalizmu, a tradycyjna polska gościnność działa tylko przy bardzo ograniczonym rozumieniu kategorii “gościa”. Może się mylę, może innym razem.
Tekst i zdjęcia: Aleksandra Graczyk
Sprawdź także:
Ursynów Zapomniany. Tego nie znajdziesz w przewodnikach po Warszawie
Jestem z Krakowa. W kwietniu dowiedziałam się dwóch ważnych logistycznie rzeczy – mianowicie, że kategorycznie muszę wrócić z urlopu na czas Światowych Dni Młodzieży oraz że mój powrót będzie przebiegał na trasie Rzym – Kraków. Mieszkam przy Błoniach, mam rower, aparat i jakieś tam doświadczenie w fotografii okołofestiwalowej, postanowiłam więc na tydzień wtopić się w […]
Obserwuj nas na instagramie: