Dorzynanie nostalgii. Najlepsze i najgorsze seriale 2016 (jak dotąd)
Obserwuj nas na instagramie:
Głośne jesienne premiery za pasem, pora więc podsumować wydarzenia pierwszych trzech kwartałów. Na ile procent spełniły nasze oczekiwania poszczególne nowe serie? Sprawdźcie!
Fuller House – 10%
Nostalgia w krwiobiegu popkultury działa trochę jak bakteria: czasem jest probiotykiem, innym razem – wirusem. Twórcy seriali od lat żerują na naszej tęsknocie za przeszłością, choć w tym roku jeszcze częściej niż zazwyczaj można odnieść wrażenie, że doszli do ściany.
W Fuller House przyjemny jest wyłącznie dwuznaczny tytuł, dający się czytać jako “Pełniejsza chata” lub “Chata Fullerów”. Na całą resztę wypadałoby spuścić zasłonę milczenia. Wbrew wcześniejszym zapowiedziom na plan nie wróciły Olsenki, bohaterką jest D.J. Tanner-Fuller (Candace Cameron-Bure), najstarsza z sióstr i świeżo upieczona wdowa, która – jak niegdyś ojciec – wychowuje z pomocą przyjaciół trzy niesforne pociechy, dla odmiany synów. Jeśli jednak spodziewacie się ciepłego humoru oryginału, spotka was srogi zawód.
Remake/sequel Pełnej chaty to typowy współczesny sitcom, który bardziej pasowałby do oferty Disney Channel niż Netflixa. Jego wątpliwy urok ma polegać na tym, że bierze się gromadkę słodkich dzieciaczków i każe im się wzajemnie przekrzykiwać. Śmiechu przy tym co niemiara, tyle że z taśmy. Czarę goryczy przelewają wulgarne żarty i aluzje seksualne – żenująca próba “umłodzieżowienia” franczyzy.
Uncle Buck – 20%
Mike Epps to jeden z bardziej irytujących komików afroamerykańskich, facet pozbawiony w zasadzie jakiejkolwiek vis comica, funkcjonujący w show-biznesie z cokolwiek niezrozumiałych powodów. W kinie zepsuł już m.in. serię Piątek, zastępując Chrisa Tuckera u boku Ice Cube’a, teraz zaś sprofanował Wujaszka Bucka (1989), sympatyczną komedię Johna Hughesa z nieodżałowanym Johnem Candym w roli lekkoducha, na którego spadają nagle obowiązki niani. Serial telewizji ABC – szczęśliwie anulowany po jednym sezonie – powiela schemat fabularny filmu, ale nie przemyca nic z jego czaru. Znów mamy rozwrzeszczane małolaty, nad którymi próbuje zapanować dorosły, sam będący w dodatku dużym dzieckiem. Wymęczony slapstick, Wujek Samo Zło.
Damien – 30%
A skoro już mowa i o Złu, i o dzieciach, trudno tu o lepszą egzemplifikację niż Damien Thorn, pomiot Szatana z wybitnego horroru Omen (1976) i jego zdecydowanie mniej udanych sequeli i rebootów. Serial według pomysłu Glena Mazzary, producenta The Walking Dead, pomija wszelkie wydarzenia z tych odprysków, odwołując się bezpośrednio do filmu Richarda Donnera, z którego pożycza nawet fragmenty do scen retrospektywnych.
Telewizyjny antychryst (Bradley James, krzyżówka młodego Brada Pitta z młodym Viggo Mortensenem), dziś już dorosły, to z początku całkiem przyzwoity gość – z racji tego, że wyparł z pamięci swą diabelską naturę. Jako że gna jednak wilka do lasu, Damien pracuje jako fotograf wojenny na Bliskim Wschodzie, rejestrując na co dzień obrazy krwawego okrucieństwa. I tak stopniowo przystojnego czorta zaczyna dosięgać przykre przeznaczenie. Degeneracja postępuje z odcinka na odcinek, co samo w sobie nie jest – nomen omen – złe, przeciwnie: tak odwrócona struktura może się podobać. Tyle tylko, że wraz z bohaterem stacza się sam serial – od początku przygnębiająco niestraszny i aklimatyczny, z nieciekawymi postaciami pobocznymi, a z czasem coraz nudniejszy. Kasacja po jednym sezonie zdaje się ze wszech miar zasadna.
Rush Hour – 40%
Formuła buddy cop movie jest równie niezniszczalna, co bohaterowie tego toposu, nader często powracający w kontynuacjach, by wspomnieć choćby 48 godzin, Zabójczą broń czy Bad Boys. Tak już po prostu mamy, że lubimy oglądać tych dobrych dających bęcki tym złym, a w przerwie od akcji kłócących się między sobą. Kinowa trylogia Godzin szczytu nie była arcydziełem, ale ekstrawertyczny detektyw Carter z LAPD i powściągliwy detektyw Lee z Hong Kongu tworzyli duet ujmująco dopasowany w swym niedopasowaniu. Grunt to chemia – i niestety, serialowi Carter (Justin Hires) i Lee (Jon Foo) nie mogą się w tym względzie równać z postaciami wykreowanymi przez Chrisa Tuckera i Jackiego Chana.
Nie iskrzy nic a nic, a szkoda, bo potencjał był: w przeciwieństwie do Damiena czy Fuller House, serial jest bardzo poprawnie zrealizowany, wtórna intryga przynajmniej się jakoś klei, zaś twórcy słusznie upatrują źródła komizmu głównie w różnicach kulturowych. Parokrotnie udaje im się zresztą błysnąć całkiem inteligentnym wykpieniem danego stereotypu z obu stron barykady, przeważnie jednak ciężkie dowcipasy latają w powietrzu częściej niż kule, a pointy są palone bądź podawane bez kompletnego wyczucia timingu tudzież z ordynarną dosadnością. Jakby samo to, że ktoś jest Chińczykiem, miało nam od razu zrywać przeponę. No jednak nie – stąd i żegnamy się po jednym sezonie. Słusznie.
Vinyl – 50%
To miał być najlepszy serial roku. Na pokładzie Martin Scorsese, Mick Jagger i Terence Winter, kapitalna obsada z Bobbym Cannavale, Olivią Wilde i Rayem Romano na czele, na soundtracku klasycy soulu i rocka, ale i nowe nagrania od Sturgilla Simpsona czy Kaleo, akcja osadzona w Nowym Jorku lat 70., na krótko przed eksplozją punka, disco i hip-hopu. Uzasadniony hype słabł jednak z odcinka na odcinek, w miarę gdy okazywało się, że Vinyl jest nie tyle serialem o show-biznesie muzycznym, ile serialem, gdzie show-biznes muzyczny stanowi jedynie nostalgiczny sztafaż dla kolejnej gangsterskiej historii Scorsesego, efekciarsko przestylizowanej, pozbawionej jakichkolwiek niuansów, zaludnionej nie tyle przez bohaterów z krwi i kości, ile przez chodzące stereotypy z fiksacją na punkcie przemocy, seksu i kokainy, nonszalancko rzucające kwestie bliźniaczo podobne do tych z Chłopców z ferajny, Kasyna czy nawet Wilka z Wall Street. Wszystko to jest oczywiście pierwszorzędnie zrealizowane, ale zarazem rozczarowująco miałkie; miejscami ogląda się z dużą przyjemnością, ale częściej z poczuciem zmarnowanego potencjału. Zdarta płyta.
The Girlfriend Experience – 60%
Adaptacja głośnego filmu Stevena Soderbergha z Sashą Grey. Tym razem ekskluzywną kurtyzanę gra Riley Keough, wnuczka Elvisa Presleya, i jej wspaniała, zniuansowana rola stanowi najjaśniejszy punkt serialu emitowanego przez stację Starz. The Girlfriend Experience to jeden z tych obrazów, w którym pozornie nie dzieje się nic szczególnego – ot, dziewczyna spotyka się z kolejnymi klientami – ale w dialogach i interakcjach postaci dzieje się mnóstwo. Tym samym nie należy się spodziewać żadnych “fikołków”; subtelne sceny erotyczne służą jedynie za tło dla studium charakteru. Keough kapitalnie oddaje rozterki studentki prawa, która chce żyć po swojemu, nawet jeśli oznacza to życie wbrew społecznym konwenansom. Napięcie wydatnie pomaga budować elektroniczna muzyka Shane’a Carrutha. Widać, że telewizja Starz traktuje projekt prestiżowo i nie jest obojętna na pozytywne recenzje – pomimo bardzo słabej oglądalności zdecydowano o produkcji drugiego sezonu.
The Get Down – 70%
Netflixowi udało się to, co nie wyszło HBO przy okazji Vinyla – serial muzyczny z prawdziwego zdarzenia, nie sensacyjna obyczajówka z show-biznesem w tle. Jest w tej opowieści o narodzinach hip-hopu sporo rzetelnej faktografii – daty, nazwiska, moda z okresu, techniki skreczowania – ale jest też niespodziewany mistycyzm, ujmująca sugestia, że hip-hop u zarania był czymś więcej niż sumą składowych; Grandmaster Flash to Yoda i Miyagi w jednym, tajemniczy mędrzec, który z cokolwiek komiczną powagą przekazuje wiedzę młodym wybrańcom. To może się podobać, podobnie jak scenografia, kostiumy, aktorstwo, no i naturalnie muzyka – od szlagierów Donny Summer po zaaranżowane “pod old school” przeboje Miguela czy Michaela Kiwanuki. Narzekać można natomiast na drewniane, często deklaratywne dialogi i musicalowy patos, ale taka to już konwencja – Baza Luhrmanna albo się kocha, albo nienawidzi. Jednego odmówić mu nie sposób: przeżycia nowojorskich mniejszości etnicznych wrzuconych w chaos końca lat 70. oddał tak sugestywnie, jak mało kto przed nim.
Nocny recepcjonista – 80%
Mini-seriale BBC to klasa sama w sobie i adaptacja powieści Johna le Carré’a nie odbiega tu od wysokiej średniej. Za kamerą stanęła wybitna duńska reżyserka Susanne Bier, przed kamerą – m.in. Tom Hiddleston, Olivia Colman i Hugh Laurie. I jest coś fascynującego w tym, że najlepiej brytyjskiego mistrza kryminału rozumieją Skandynawowie – Nocny recepcjonista klimatem przypomina Szpiega zekranizowanego przez Tomasa Alfredsona, przy czym jeszcze bardziej angażuje emocjonalnie. Zachwycony był biograf le Carré, Adam Sisman, który przyznał, że przez dwadzieścia lat od powstania książki niejedna wytwórnia starała się o ekranizację ale wszystkie poległy na próbie skompresowania fabuły do dwugodzinnego filmu kinowego, natomiast sześciogodzinna adaptacja BBC oddaje dziełu sprawiedliwość. Ciekawostka: podobnie jak w Szpiegu i Bardzo poszukiwanym człowieku, w epizodzie typu “mrugnij, a przegapisz” pojawia się sam pisarz. Co jeszcze? Aha – Hiddleston na Bonda!
Stranger Things – 90%
Ta oda do popkultury lat 80., do kina nowej przygody i horrorów ery VHS, ma tyle wdzięku, że można przymknąć oko na sporadyczne szarżowanie twórców, którzy w obrębie paru kolejnych kadrów pokazują niby-to-mimochodem plakaty Toma Cruise’a i Davida Bowiego, wrzucają skecz z zabawkową makietą Sokoła Millennium, umieszczają w dialogach otwarte nawiązania do Stephena Kinga czy Stevena Spielberga, i jeszcze kwitują to wszystko ejtisową piosenką. Too much nostalgia will kill you, isn’t it?
Co nie zmienia faktu, że to serial wyjątkowy: kreatywny recykling działa tu podobnie jak u Tarantino – z masy zapożyczeń powstaje nowa jakość. Puszczanie oka bawi tylko do pewnego momentu, losem bohaterów przejmujemy się cały czas. Duża w tym zasługa młodocianej obsady; w ogóle aktorzy są dobrani perfekcyjnie i z odcinka na odcinek więź emocjonalna pomiędzy nimi a widzem tylko się pogłębia – nawet początkowo zbyt histeryczna (i to biorąc pod uwagę, że gra histeryczkę) Winona Ryder w końcu wypada przekonująco. Drugi sezon już się robi i choć twórcy obiecują, jak to przy kontynuacjach, więcej wszystkiego – to chyba właśnie tylko tego należałoby się obawiać.
Długa noc – 100%
Sam szczyt rankingu i… znowu powrót do przeszłości. I znowu potwierdzenie, jak w przypadku Nocnego recepcjonisty i Stranger Things, że w sztuce filmowej nie oryginalność stanowi najwyższą cnotę, i nawet nie sfera wizualna – lecz umiejętny storytelling.
Wyprodukowana przy współpracy HBO z BBC Długa noc jest amerykańską wersją brytyjskiego serialu System sprawiedliwości. Za adaptację odpowiada wybitny dramaturg Richard Price (The Wire, Clockers, Freedomland), który błyskotliwie uwspółcześnia pierwowzór, dodając akcenty rasowe i post-wrześniowe (Bena Whishawa zastąpił Riz Ahmed; student oskarżony o morderstwo nie jest już Anglikiem, lecz ma pakistańskie pochodzenie). Efekt jest trochę taki, jakby wziąć co najlepsze z Johna Grishama i Spike’a Lee, i przyprawić Davidem Simonem. Ahmed (Droga do Guantanamo, Wolny strzelec) gra świetnie, choć na gwiazdę produkcji wyrasta niezawodny John Turturro; po seansie ciężko sobie wyobrazić innego aktora w skórze przebudzonego oportunisty Jacka Stone’a, mimo że do roli adwokata przymierzani byli wcześniej James Gandolfini i Robert De Niro. To również dzięki fenomenalnej kreacji Turturro trudno oderwać wzrok od ekranu.
Sprawdź także:
Jude Law – papież, który został Bogiem. Czekamy na ten serial!
Głośne jesienne premiery za pasem, pora więc podsumować wydarzenia pierwszych trzech kwartałów. Na ile procent spełniły nasze oczekiwania poszczególne nowe serie? Sprawdźcie! Fuller House – 10% Zobacz także Co obejrzeć po „Reniferku”? Te seriale powinny wam się spodobać Początki polskiego rapu: pierwsze kasety, dissy i nadejście Scyzoryka WROsound 2024. Zagrają m.in. Małpa, susk, Bisz i […]
Obserwuj nas na instagramie: